niedziela, 3 maja 2015

Gauguin i jego vahines

HPZ_3

W centrum Papeete, największym mieście Tahiti i jednocześnie stolicy Polinezji Francuskiej, rośnie wielkie drzewo - figowiec bengalski (ficus prolixa). Ten rozłożysty fikus, kuzyn rośliny, którą moja mama hoduje w doniczce na parapecie, ma jakieś 25 metrów wysokości, a jego korona ocienia sporą część parkingu przed Parlamentem Polinezyjskim na placu Tarahoi.

Drzewo Gaugaina - nie ma tu żadnej tabliczki; tylko przewodniki miejscowego biura turystycznego wskazują miejsce.

Zdjęcie z końca XIX wieku. Zdaje się, że dżentelmen w kapeluszu to Gauguin.

Figowiec ma 400 lat i nie jedno widział. Około 120 lat temu niemal codziennie widywał na przykład Paula Gauguina, który uwielbiał tu przyjeżdżać konno z oddalonego o 10 km domu w Punaauia. Słynny francuski malarz siadywał na umieszczonej 2 metry nad ziemią platformie i kontemplował świat z butelką absyntu w ręce. Tutaj też często przyjmował miejscowych znajomych.
Co Gauguin robił na środku Pacyfiku? Miał nadzieję "uciec od cywilizacji i wszystkiego co sztuczne i konwencjonalne". W rzeczywistości uciekał też od napastliwych komentarzy we francuskich mediach, od zapiekłych wrogów i krytyków, a także od swojej duńskiej żony i jej zaborczej rodziny.

Żółty Chrystus z okresu paryskiego (1889)
Urodzony w 1848 roku Paul Gauguin malarzem został dopiero przed 30-tką. Jako 17-latek zaciągnął się do marynarki handlowej, gdzie służył przez dwa lata. Dopóki nie został artystą, żył dostatnio, przez 11 lat był bowiem maklerem na giełdzie w Paryżu. Była to znakomita praca, otrzymana po znajomości od przyjaciela rodziny - Gauguin zarabiał odpowiednik dzisiejszych 120 tys. dolarów rocznie. 

Ta hossa urwała się gwałtownie w wyniku krachu giełdowego w 1882 roku. Gauguin pozbawiony pracy postanowił zająć się na poważnie malarstwem. Decyzja ta była początkiem końca jego trwającego już od 9 lat małżeństwa z Mette-Sophie Gad, z którą miał pięcioro dzieci. Po krachu giełdowym żona wymogła na Paulu przeniesienie się do Danii, gdzie mogli liczyć na wsparcie licznej rodziny Gad-ów. Artystyczna dusza Gauguina buntowała się przed pracą sprzedawcy, a konflikt z teściem przyspieszył jego ucieczkę z powrotem do Paryża.

Teha'amana sportretowana w obrazie "Spirit of the Dead Watching"
Od 1885 do 1891 roku prowadził życie artysty awanturnika przyczyniając się do zmian w spojrzeniu na malarstwo impresjonistów. W 1888 roku w Arles w Prowansji przez 9 tygodni mieszkał w jednym domu z Vincentem Van Goghem. W dzień obaj malowali, a wieczorem omawiali swoje prace przy butelce znakomitego wina. Pewnego wieczoru tak się pokłócili, że Van Gogh skierował przeciwko Gauguin'owi brzytwę. Następnie w pijanym widzie odciął sobie ucho. Starannie zawinął odciętą małżowinę w gazetę i dał prostytutce o imieniu Rachel, mówiąc "zaopiekuj się tym dobrze, proszę."

Po tego typu zabawach zrujnowany finansowo Gauguin, którego obrazy niestety nie sprzedawały się i były publicznie miażdżone przez krytyków, najpierw na krótko wyjechał na Martynikę, a potem na Tahiti. Początkowo mieszkał w Papeete, ale później przeniósł do Mataiea, 45 km na południe, gdzie zamieszkał w tradycyjnej chacie polinezyjskiej. Tam poznał Teha'amanę, młodszą od niego o 30 lat dziewczynę, która już w wieku 14 lat stała się dla niego muzą i została utrwalona na kilku obrazach. Szybko została jego vahine (kobietą, żoną) i po roku urodziła mu dziecko.

Jawajka Annah
W 1893 Gauguin wrócił do Paryża by ponownie spróbować podbić rynek swoimi dziełami. Wytrzymał tu jednak niespełna dwa lata. Co prawda udało mu się spłacić część długów dzięki spadkowi wuja, ale okazało się, że jego duńska żona samowolnie sprzedała część jego obrazów. Próbował sił organizując wystawy swoich obrazów i rzeźby, ale jego ekscentryczny sposób bycia, a także bliska znajomość z trzynastoletnią Jawajką Annah zraziły do niego krytyków i kolekcjonerów sztuki.

Po raz drugi i ostatni wyruszył na Tahiti w 1895 roku. Zbudował dom w Punaauia, skąd jeździł konno by siadywać na swoim figowcu w Papeete. Czynił to przez następnych 6 lat, kiedy skonfliktowany z lokalnymi władzami kolonizacyjnymi przeniósł się do Atuona na wyspie Hiva-Oa w archipelagu Markizów.

Przez cały okres pobytu na Tahiti Gauguin był mocno zaangażowany w miejscową politykę jako wydawca miejscowej gazety i obrońca rdzennych Polinezyjczyków przed francuskim wyzyskiem. Malował mniej, ale za to właśnie wtedy powstały jego najbardziej monumentalne dzieła, a obraz z 1897 roku "Skąd przychodzimy? Kim jesteśmy? Dokąd zmierzamy?" wywołał poruszenie w paryskich kręgach artystycznych jako manifest pokolenia końca XIX wieku.


1897 - Fundamentalne pytania: skąd przychodzimy, kim jesteśmy, dokąd zmierzamy
Gauguin był też sprawnym rzeźbiarzem







W czasie 6 lat mieszkania na Tahiti Gauguin był stały w uczuciach - vahine artysty była Pau'ura, która w momencie poznania się obojga miała 14 lat. Dała mu dwójkę dzieci, z których jedno zmarło tuż po urodzeniu. Młoda Pau'ura nie chciała wyjeżdżać z dala od polinezyjskiej rodziny i nie towarzyszyła Gaugainowi w jego ostatnich latach na wyspach Markizów.

Towarzyszyła mu tam czternastoletnia Vaeoho, która po roku urodziła zdrową córkę. Jej potomkowie ciągle żyją na Hiva-Oa, największej wyspie Markizów.

Sam Gauguin również na Markizach szybko skonflikował się z miejscowymi francuskimi władzami kolonialnymi wielokrotnie stając w obronie rdzennej ludności. Zmarł po dwóch latach pobytu na wyspie, w 8 maja 1903 roku na atak serca. Jego biografowie twierdzą jednak, że do jego przedwczesnego zejścia mocno przyczynił się zaawansowany syfilis.

Paul Gauguin nie żył może długo, ale za to konkretnie.

sobota, 25 kwietnia 2015

Przygotuj się na najgorsze, białasie


Zwycięski pochód krów na Pioneer Plaza
Red River crossing
Co robi bydło rogate w środku miasta? W przypadku Kalkuty sprawa byłaby jasna: „przechadza się, kontemplując widoki”. Jeżeli chodzi o Dallas odpowiedź jest bardziej skomplikowana i chyba oscyluje w kierunku: „robi wrażenie” przy okazji opowiadając o historii tego miejsca. 49 sylwetek krów z długimi rogami (tzw. longhorn cattle) odlanych z brązu, 1,5 raza większych niż w oryginale „spaceruje” po miejskim parku, przechodząc w szyku bojowym przez sztuczną „rzekę”. Stada „pilnuje” trzech kowbojów na koniach. 

Zupełnie tak jak w XIX wieku, kiedy wielkie stada bydła pędzono na północ w kierunku Oklahomy przez rzekę Red River. Dallas było ważnym punktem na tej drodze zwanej Shawnee Trail. Osada powstała tu w 1841 roku, a 16 lat później otrzymała prawa miejskie. 


We are different
Dallas zostało założone w niepodległym kraju o nazwie Republic of Texas, który istniał w latach 1836-45, od momentu odzyskania niepodległości od „hiszpańskiego jarzma”, do momentu, kiedy USA zajęło te tereny i włączyło do swojego terytorium poprzedzając to sprytnym, wielopłaszczyznowym PR-em skierowanym do przeciwników aneksji. W skrócie mozna by go było okeślić: „prośbą i groźbą”. Od tamtej pory w Teksańczykach pozostało poczucie pewnej odrębności. „We do things a Texan way” – mówią, co oznaczać może wszystko.

Krowi pomnik jest największą strukturą z brązu na świecie. Został otwarty w 1994 roku, a jego autorem jest teksański artysta Robert Summers z miasta Glen Rose. Krowy wędrują od strony zabytkowego Pioneer Park Cementery, na którym leży wiele ofiar wojny secesyjnej (1861-65).

Dallas jest jednym z niewielu miejsc na świecie, gdzie określenie 
„krowi pastuch” ma pozytywne zabarwienie. Bycie cow boys to to powód do dumy i część historii Teksasu. Tę nazwę noszą wszystkie lokalne kluby sportowe ze szczególnym uwzględnieniem futbolu amerykańskiego, który ukradł nazwę prawdziwemu futbolowi. Dallas Cowboys, 5-krotni mistrzowie kraju, ostatnio nieco słabują, co nie przeszkadza w tym, by stadion był ciągle pełny, a klubowe gadżety sprzedawały się jak świeże bułeczki. Według Forbesa jest to najdroższa obecnie marka sportowa w USA, o wartości 3,2 mld dolarów.

Większość miasta to szkło i stal
Bierze się to też stąd, że jest to klub 7 milionów ludzi. Tyle mieszka w aglomeracji obejmującej „trójmiasto” Dallas – Fort Worth – Arlington – i wielu mniejszych miasteczek doklejonych ze wszystkich stron. Dzięki temu jest to czwarty największy obszar metropolitalny w USA i największy na świecie „bez dostępu do żeglownej rzeki”. Chociaż samo Dallas z liczbą 1,25 mln mieszkańców jest dopiero trzecie w Teksasie, po Houston i San Antonio. Dopiero na czwartym miejscu jest stolica Teksasu – Austin.

Katedra Dziewicy z Gwadelupy
Dallas jeszcze w jednym jest wyjątkowe – w protestanckiej Ameryce stanowi wyspę katolicyzmu – większość mieszkańców jest tego wyznania, podobnie jak w San Antonio, ale tam to oczywiste, bo 70% mieszkańców stanowią Meksykanie. Tutaj proporcje są inne: 29% stanowią biali (non-Hispanic), latynosów jest 22%, potomków emigrantów z Afryki 25%, Azjatów jest 3%, a co setny mieszkaniec to Indianin. Pełna paleta. Reszta jest tak wymieszana (ok. 20%), że nie jest w stanie określić swojej rasy. Katolicy są skupieni wokół katedry „Dziewicy z Gwadelupy”, która stanowi miły przerywnik wśród budynków z metalu i szkła.

Oczko w głowie miasta
Nieliczne zabytkowe budynki, czyli takie, które mają ponad 100 lat można spotkać w tzw. Dzielnicy Artystycznej. Pojedyncze, przetrwały przy Main Street. Jeden z takich ceglanych zabytków zamienił się w meksykańskiego grilla, gdzie można zjeść wszystko, co wymyśliła kuchnia tex-mex. Tuż obok, na sztucznym trawniku zaskakuje gigantyczna gałka oczna średnicy 5 metrów. Oko jest niebieskie, jakich coraz mniej w naturze, bo to kolor recesywny. 

Ta niezwykła „rzeźba,” z naturalnymi czerwonymi żyłkami to dzieło teksańskiego artysty, urodzonego w 1960 roku, Tony’ego Tasseta. Tytuł nie zaskakuje: „Eye”. Na okalającym płocie bilbord ze stylizowanym na planszę okulistyczną napisem: „Nie ważne na co patrzysz, ważne co widzisz”. Święta prawda.

Tłumaczenie zbyteczne
Dwie przecznice dalej w górę Main Street grupa czarnych działaczy kościelnych widzi upadek białego człowieka. Głośno wykrzykują do przechodzących białych hasła w stylu: „odpowiecie za tę całą krzywdę, którą wyrządziliście niewinnym ludziom”. 

Beware white folks!
Jeden wziął sobie mnie na celownik i krzyczał do mnie: „co sobie myślisz białasie; nie jest ci wstyd; przygotuj się na najgorsze”. Wtórował mu napis na tablicy z wymownym zdjęciem człowieka na mękach piekielnych: „Białasy, przygotujcie się na swoją przyszłość – piekielny ogień i wieczne zniewolenie.” Po raz pierwszy w życiu poczułem się jak ofiara rasizmu. W tę stronę to też działa.

Takie jest Dallas.

Dobranoc

piątek, 24 kwietnia 2015

Tylko ważne wiadomości


Narzekacie na zawartość Faktów TVN i Wiadomości TVP?

Oto dziennik wieczorny miejscowej mutacji Fox News:

1.
W sąsiednim Fort Worth pitbul zagryzł dwuletnią dziewczynkę. Pies został na chwilę sam z dzieckiem w domu, kiedy mama wyszła do ogrodu. Szczegóły tragedii, wypowiedzi wstrząśniętych sąsiadów i lokalnego weterynarza. Statystyki: w USA co roku pitbule i rotweilery atakują kilkadziesiąt osób, z czego kilkanaście – w przeważającej większości małych dzieci – ginie. Od siebie dodam, że oznacza to, że te hodowlane psy w samych tylko Stanach Zjednoczonych zabijają więcej ofiar niż znienawidzone rekiny na całym świecie. W programie nie pojawiła się nawet próba zastanowienia, czy nie należałoby ograniczyć hodowli tych psów, albo zwyczajnie zabronić trzymania ich w domu.

2.
Telewizor wbudowany w hotelowe lustro, by nawet tu nie tracić tego, co ważne
Para dzielnych policjantów ratuje z płonącego samochodu Afroamerykanina, który uderzył w latarnię i zakleszczył się we wnętrzu auta. Rzecz jest widowiskowa, bo kamera z samochodu policyjnego wszystko nagrała. W trakcie aż 8-minutowej (!) relacji te zdjęcia pokazywane są 6 razy. Widać jak dwójka policjantów podbiega do samochodu, on otwiera drzwi i razem wyciągają za ręce biednego kierowcę po czym biegiem ciągną go kilkanaście metrów po asfalcie. Reporter podkreśla, że stróże prawa nie spanikowali, że zachowali zimną krew, że gdyby nie oni, to młody człowiek niechybnie by zginął, bo samochód zaczynał się już palić. Ma co prawda połamane nogi, ale żył będzie. Brat nieszczęśnika ze łzami w oczach dziękuje dwójce policjantów. Ci – wyraźnie zawstydzeni – tłumaczą, że to nic takiego, że to ich obowiązek i że to normalny dzień ich pracy, a przede wszystkim, że mogli zainterweniować, bo są tak znakomicie trenowani i przygotowywani do wykonywania zawodu policjanta. Dumny jak paw szef policjantów obiecuje, że zostaną nagrodzeni. Korpulentna blondynka – Jessica – jako mniej zawstydzona, pokazywana jest trzy razy. Mówi, że to był impuls. – Nie zastanawiałam się ani chwili. Podbiegłam razem z partnerem i otworzyłam drzwi samochodu. A potem razem wyciągnęliśmy tego człowieka za ręce. I szybko odciągnęliśmy go „to safety”.... Zaiste bardzo poruszający i precyzyjny opis.
Wejście do redakcji lokalnej gazety. Autorem wyrytych
na budynku słów jest zmarły w 1946 roku G. B. Dealey,
twórca i wieloletni wydawca gazety.

3.
Na południe od Dallas ktoś napadł na stację benzynową z bronią w ręku. Trwa pościg.

4.
Mąż pobił żonę, ciężko ją raniąc w klatkę piersiową mosiężną paterą. „To była taka spokojna rodzina”.

5.
Jutro nad ranem spodziewane są gwałtowne burze, a nawet opady śniegu w Oklahomie, a może nawet w północnych okręgach Texasu. Póżniej mogą pojawić się tornada. Będzie całodniowy alert dla Oklahomy, Kansas i Arkansas. W Texasie też zaleca się zwracanie uwagi na ostrzeżenia.


Tyle wiadomości. Potem jest antena ogólnoamerykańska i program publicystyczny, który stanowi jedną wielką nagonkę na Hillary i Billa Clintonów. Przy tym frontalnym ataku z użyciem „naszych” czyli republikańskich ekspertów, paszkwile na polityków Platformy Obywatelskiej w telewizji Trwam i TV Republika to dziecięce igraszki. Polscy prawicowcy powinni przyjechać tu po naukę.
Dzisiaj był zawiły program o tym jak Clintonowie umożliwili Rosjanom przejęcie 20% amerykańskich złóż uranu poprzez podstawione osoby, w zamian za wpłaty na ich fundację. Żadnych szczegółów, dowodów, potwierdzenia powiązań, informacji o które konkretnie kopalnie chodzi, ale za to dużo rozważań pod hasłem: „jak ktoś taki jak Hillary Clinton może uważać się za amerykańską patriotkę”. Na ekranie sugestywna plansza z usmięchniętymi Clintonami i napisem: „wszystko dla pieniędzy”...

Kampania wyborcza rozpoczęta. Wczoraj w podobnym programie przez półtorej godziny mówiono o tym, że Hillary jako Sekretarz Stanu Prezydenta Obamy wysyłała prywatne e-maile ze służbowego konta. Zgroza!

środa, 22 kwietnia 2015

Dwa strzały, trzeci chybiony...

Miałem nie pisać, przysięgam. W końcu to podróż służbowa i ktoś mógłby powiedzieć, że zamiast ciężko pracować, przykładnie się obijam. Ale jest jeszcze coś takiego jak "po godzinach", co w tej korporacji jest traktowane jako świętość. After hours to czas prywatny pracownika, by mógł zadbać o właściwy balans w życiu. W godzinach pracy nie marnujemy nawet minuty na opowieści dziwnej treści, ale za to mamy czas dla siebie po pracy. Podoba mi się to.
Co zatem robić po godzinach w Dallas? Żona nie pozwoliła mi się czepiać tramwaju, więc muszę wybierać grzeczne zajęcia. Może więc na chwilę reaktywuję bloga?
Cumulonimbus w pełnej krasie
Dallas przywitało mnie.... Tak, oczywiście – deszczem. Ostatnio to mój ulubiony żywioł. Jednokierunkowo – tzn. on lubi mnie, ale bez wielkiej wzajemności. Raczej z ledwie widoczną akceptacją. Z okien samolotu podchodzącego do lądowania widziałem ścianę chmur burzowych przetykanych błyskawicami i ulewnym deszczem. Zdążyliśmy wylądować w ostatniej chwili. Kwadrans później deszcz był tak silny, że wstrzymano starty i lądowania. Przestał też jeździć lotniskowy pociąg pomiędzy terminalami.
Tutaj to normalna kolej rzeczy. Dallas leży na środku tzw. „Alei Tornad”. Ze względu na brak naturalnych przeszkód, zimne prądy znad wielkich równin i Kanady mieszają się tu gwałtownie z gorącym i wilgotnym powietrzem znad Zatoki Meksykańskiej. Powstają wielkie chmury typu cumulonimbus z gigantycznymi prądami wstępującymi, które potrawią zasysać wielkie masy powietrza; a jeśli taki kręcący się lejek dotrze do powierzchni ziemi niszczy wszystko na swojej drodze. Jego siła jest ogromna i działa jak przecinak – kiedyś w Arkansas miałem okazję oglądać zniszczenia po tornadzie i wyglądało to tak, jakby przez miejscowość przetoczył się niszczycielski walec o szerokości 50 metrów. Poza tym pasem – żadnych zniszczeń. Wewnątrz – totalna demolka nieżależnie od tego, czy dom był drewniany, czy murowany. Dlatego w Teksasie, Oklahomie, Kansas, Arkansas w dolnym rogu telewizora często pojawia się ostrzegawczy obrazek z hasłem „Tornado Watch” lub „Tornado Warning”. W tym drugim przypadku, jeśli mapka pokazuje Twoją miejscowość, sprawdź lepiej, gdzie jest najbliższa, dobrze zabezpieczona piwnica.
Czarna jak heban kierowniczka autobusu lotniskowego dzięki ulewie niespodziewanie uzyskała monopol na przewóz pasażerów pomiędzy terminalami. Nie zmienia to faktu, że ja miałem monopol na przejazd tym konkretnym autobusem. Czyżby inni się jeszcze nie zorientowali, że tory pod wodą? Michelle, przyjechała tu w brzuchu mamy prosto z Ghany. Całe życie spędziła w Texasie, bo to najlepsze miejsce na Ziemi. Nie znaczy to, że nie zna świata. Oczywiście, że zna. Wie na przykład, że Polska leży w Europie blisko Anglii, która – zastanowiająca zbieżność – też leży w Europie. Gdzieś tam jest również Francja, do której wyemigrowała druga część jej rodziny. – You take care – mówi na pożegnanie podwożąc mnie do lotniskowego tramwajo-pociągu DART, którym po 40 minutach można dotrzeć do downtown.
Downtown Dallas
Zżymałem się trochę, że centrum miasta w nowozelandzkim Auckland można przejść w 15 minut, a potem miasto jest tylko parterowe. Tutaj trzeba niewiele więcej – może pół godziny. Tyle tylko, że centrum jest imponujące – strzela w niebo wieżowcami, ale 500 metrów dalej są łąki poprzecinane autostradami. Dopiero dalej zaczynają się przedmieścia. W Dallas żyje 1,25 mln osób, czyli o pół miliona mniej niż w Warszawie. Miasto sprawia wrażenie wyludnionego – OK, była niedziela. Można zrozumieć. Ale w poniedziałek było to samo. Miejscowi narzekają na korki w godzinach szczytu. Jakie korki? Zapraszam do Warszawy. Szerokie ulice, wielkie parkingi nawet w centrum – miasto na ludzką miarę. Co więcej – jest to miejsce, gdzie niemal wszyscy mają pracę. Bezrobocie wynosi 4%, co w praktyce oznacza, że jest więcej miejsc pracy niż chętnych (w każdej populacji 4-6% osób po prostu nie chce pracować).
Main Street
Jednym z tych, którym się chce, jest Ayele, który do Dallas przyjechał cztery lata temu z Etiopii. Było różnie, ale teraz Ayele wymiata. Kupił właśnie używanego nissana Altimę, porządnie go umył i teraz wozi nim pasażerów w ramach sieci Uber (wyjaśnienie mechanizmu we wpisie „Uber alles”). Chwali sobie te pracę. – Zarobić można tyle, że wystarcza mi tu na utrzymanie żony i dwójki dzieci, a jeszcze raz na dwa miesiące mogę wysłać przekazem MoneyGram kilkaset dolarów do rodziny w Etiopii.
Zastanawiam się, jak to jest możliwe, bo ja za kurs (niezbyt długi – to prawda: jakieś 3 km) zapłaciłem raptem 4 dolary. W Warszawie tyle kosztuje otwarcie drzwi taksówki. W ogóle, to Dallas jest relatywnie tanim miastem. Za 15 dolarów można zjeść porządny obiad, a prosty posiłek typu skrzydełka Tex-Mex z frytkami kosztuje mniej niż 10 dolarów.

Ayele, rzeczywiście wymiata, bo jechał jak po sznurku. Gorzej było następnego dnia. Tym razem do pracy jechałem z niejakim Wole z Nigerii. Ten jeździ w Uber dopiero trzeci tydzień i wyraźnie się pogubił. Pomyłkowo biedak wjechał na autostradę, a jego Krystyna wysyłała mu sprzeczne komunikaty co go jeszcze bardziej deprymowało. Ona też wydawała się zestresowana. Ta niepewność wynika też z niedługiego teksańskiego stażu Wole. Przyjechał tu raptem pół roku temu uciekając z zatłoczonego Nowego Jorku. – Tutaj jest dużo spokojniej i nie ma takiej konkurencji. Poza tym każdy ma pracę – mówi Wole. Zaczęliśmy rozmawiać o sytuacji w Nigerii i tym straszliwym Boko Haram, który porywa i zabija ludzi na północy kraju. Wole dużą nadzieję wiąże z wyborami i nowym rządem. Zadziwiające, jak wielka jest ludzka wiara w demokrację.

Kwadratowe okno po prawej, VI p

Jeśli ktoś się nie załapuje na oficjalną pracę w Dallas, zawsze może sobie stanąć na Dealey Plaza i zaczepiać turystów. To proste zajęcie. Poza tym turyści są tu wystawieni na strzał jak kaczki na jeziorze. Patrzą pod nogi, potem zadzierają głowy w górę, przechodzą na drugą stronę ulicy, robią zdjęcia, czytają napisy na pamiątkowych tablicach. I wtedy taki Samuel, potężny murzyn w brudnej koszulce polo z przewieszoną przez ramię służbową torbą może zacząć swoją gadkę:

W tym miejscu zginął Prezydent

„Tak, to tutaj. Widzisz ten budynek z czerwonej cegły – to Biblioteka Szkoły Teksaskiej (Texas School Book Depository). A teraz policz do sześciu idąc w górę. Widzisz to okno na 6 piętrze – widać w nim takie białe pudło. To z tego właśnie okna, 22 listopada 1963 roku strzelał Lee Harvey Oswald. Kolumna samochodów prezydenta poruszała się w dół ulicą Elm, o tam, w stronę wiaduktu. Pierwszy strzał padł w momencie, kiedy prezydencki samochód znajdował się w tym miejscu, gdzie ten biały krzyżyk na jezdni. A tam – 60 stóp dalej jest drugi krzyżyk – tam druga, śmiertelna kula dosięgła prezydenta. A tam powyżej, na skarpie stał Zaprundel, który domową kamerą sfilmował całe zajście. To był jedyny film, który pokazywał przebieg tragedii” – Samuel opowiadał to wszystko z szybkością karabinu maszynowego z mocnym, południowym akcentem. Jedną ręką pokazywał, a drugą znacząco wyciągał w moim kierunku. Jej zawartość stanowił banknot pięciodolarowy, stanowiący więcej niż jasną sugestię jakie stawki ma prezydencki przewodnik.

Zbrodni nigdy do końca nie wyjaśniono. Lee Harvey Oswald, który bezsprzecznie był wykonawcą wyroku, dwa dni po zabójstwie prezydenta, został zwyczajnie zastrzelony na oczach całej Ameryki, podczas bezpośredniej transmisji telewizyjnej. Do wyprowadzanego właśnie z siedziby policji Oswalda podszedł właściciel klubu nocnego, Jack Ruby (a w zasadzie Jacob Leon Rubenstein) i wypalił z rewolweru z odległości metra(1911-03-25). Fakt ten, w połączeniu ze zdradzającym pochodzenie nazwiskiem, zwolenników spiskowej teorii dziejów skłaniał do spekulacji, że za zabójstwem Prezydenta Kennedy’ego stali inni mocodawcy, może nawet z zagranicy. Sam Rubenstein żył niewiele dłużej – zmarł na raka w 1967 roku.

Wróćmy jeszcze do tragicznych chwil z 22 listopada 1963 roku. Osoby wrażliwe i o słabych nerwach powinny przerwać czytanie tego wpisu właśnie TERAZ.

Ulica Elm, w głębi po lewej budynek biblioteki, z którego padły strzały

Trasę przejazdu kolumny samochodów prezydenckich wybrano tak, by jak najwięcej osób mogło zobaczyć jej przejazd. John Fitzgerald Kennedy, i jego żona Jacqueline jechali na tylnych siedzeniach eleganckiego 6-miejscowego Lincolna Continental z odsuniętym dachem. Przed nimi siedzieli gospodarze – gubernator Teksasu John Connally i jego żona Nellie. Na pierwszych siedzeniach kierowca i agent ochrony. Kiedy samochód skręcił w ulicę Elm i przejeżdżał przed budynkiem biblioteki, pierwsza dama Teksasu, Nellie Connally odwróciła się do Prezydenta mówiąc: „Panie Prezydencie, nie można powiedzieć, że Dallas Pana nie kocha”, na co Kennedy odpowiedział: „Rzeczywiście nie można.” ("Mr. President, you can't say Dallas doesn't love you." "No, you certainly can't”.). Były to ostatnie słowa 35-go prezydenta USA. Chwię później padł pierwszy strzał, który trafił Kennedy’ego w plecy. Kula wyszła poniżej krtani i trafiła siedzącego przed prezydentem gubernatora Teksasu, ciężko go raniąc. Kennedy odruchowo chwycił się za twarz. I wtedy padł drugi strzał, który roztrzaskał jego głowę. W jakimś dziwnym odruchu Jacqueline wstała i sięgnęła do tyłu po oderwany siłą wystrzału fragment... I przez cała drogę do pobliskiego szpitala kurczowo trzymała w swoich dłoniach głowę męża, a w zasadzie to, co po niej zostało powtarzając: „zabili mi męża”, „zabili mi męża”...

Pomnik J F Kennedy'ego

Pomnik Johna F. Kennedy’ego stoi kilka ulic dalej. Kamienna, skromna, czarna płyta. Dookoła, wysokie na kilka metrów betonowe ściany na planie kwadratu. Zdaniem autora, stojąc w środku, człowiek ma poczucie oderwania od doczesnych spraw. Ma łączność tylko z ziemią i niebem.


Tu można zobaczyć wspomniany film Zaprudela: https://www.youtube.com/watch?v=C7rLYh52fPE&feature=player_detailpage







sobota, 11 kwietnia 2015

Dyskretny urok zepsutych jaj

HPZ_2

Droga numer 5 na nowozelandzkiej Wyspie Północnej nie jest dzisiaj zatłoczona. Może dlatego, że od dłuższego czasu zacina mocny deszcz. Za zakrętem drogi, na całkowitym bezludziu, w gęstych zaroślach unosi się dym - wygląda jakby ktoś palił ognisko. Ognisko, w deszczu? To niemożliwe - pada przecież od kilku godzin. Na poboczach drogi stoi kilka samochodów. A może jednak ognisko? W każdym razie rzecz jest do sprawdzenia.

Zaparkowałem obok dużego czerwonego pick-upa. Narzuciłem kaptur mojej cienkiej przeciwdeszczowej kurtki i wysiadłem wdeptując rozmiękniętą glinę pobocza.

Nawet spod mojego kaptura mogłem zobaczyć, że takich ognisk jest więcej. W nos uderzył mnie zapach psujących się jaj, na które w pewnych kręgach mówi się "zbuki". Siarkowodór! (o ile pamiętam z chemii - H2S).

Oprócz deszczu słychać jeszcze wyraźnie przelewającą się wodę. Strumień. To chyba nad nim unoszą się te śmierdzące opary. Idąc dalej natknąłem się na ścieżkę prowadzącą w las. Po kilkunastu krokach taki oto widok ukazał się moim oczom:



W padającym deszczu, w temperaturze 15 stopni Celsjusza miejscowa młodzież zrobiła sobie imprezę w małym jeziorku, do którego wpada gorący, parujący strumień. Sądząc po minach, najwyraźniej nie przeszkadza im ten zapach. Twierdzą, że to ich stała miejscówka. Często przyjeżdżają tu w weekendy. Niezależnie od pogody. No bo przecież deszcz nie przeszkadza, jeśli temperatura tego bajorka wynosi 40 stopni.

Chodź do nas - wołają. Mamy piwo!

Jeszcze raz spojrzałem na roześmiane twarze... Grzechem byłoby nie skorzystać.




wtorek, 7 kwietnia 2015

Sri Mariamman

HPZ_1

To pierwszy odcinek cyklu ulotnych HaPeZetów. Wpisy te będą się pojawiać nieregularnie, ale będą... Niechronologicznie i bez nadrzędnego planu.

Historia Pewnego Zdjęcia (HPZ) to sposób na przedstawienie niepublikowanych do tej pory obrazków z mojej podróży, z krótkim opisem miejsca i sytuacji. Czasem to będzie jedno, czasem kilka zdjęć ze sobą powiązanych.

Zaczynamy od zdjęć z Singapuru.


Jesteśmy w najstarszej hinduistycznej świątyni w Singapurze otwartej w 1827 roku w miejscu, które dziś stanowi serce Chinatown. Od samego początku miejsce to pełniło ważną rolę w społeczności emigrantów z Indii, głównie Tamilów z prowincji południowych, dając im w czasach kolonialnych schronienie i opiekę. Potem, przez wiele dziesięcioleci była to jedyna świątynia, w której hinduistyczni kapłani mieli prawo udzielać ślubów.

Świątynia poświęcona jest Bogini Matce, Sri Mariamman, wśród hinduistów mającej reputację tej, która potrafi uzdrawiać. Oddawali się w jej opiekę przede wszystkim chorzy na choroby przewlekłe i ofiary epidemii. Zbudowana w stylu drawidyjskim, z drewna, dopiero w 20 wieku uzyskała murowaną osłonę.

Wejście do niej wiedzie przez imponującą, bogato rzeźbioną bramę gopuram widoczną na zdjęciu obok. Powstała ona w 1930 roku, kiedy świątynia została gruntownie przebudowana.

Wysoka brama przedstawia dziesiątki hinduistycznych bóstw, które odpowiadają za różne aspekty życia, a także bestie z hinduistycznej mitologii. Jej skala ma przytłaczać wchodzących uświadamiając im kruchość ich żywota. Przy wejściu wszyscy zostawiają obuwie - po całym terenie świątyni można się poruszać tylko na boso. To jeden ze sposobów na okazanie szacunku Bogini Matce.

Dzisiaj Świątynia znana jest głównie z tego, że na przełomie października i listopada odbywa się tam festiwal Theemithi (fire walking ceremony), podczas którego kapłani i wszyscy chętni chodzą bosymi stopami po rozżarzonych węglach. Ze względu na walory historyczne i architektoniczne Świątynia Sri Mariamman jest uważana dzisiaj za jeden ze skarbów narodowych Singapuru.

Na suficie świątyni widoczny jest wzór mandali, czyli obrazka tworzonego poprzez sypanie różnokolorowego piasku. Żmudny proces tworzenia takiego obrazka na płaskich powierzchniach jest rodzajem modlitwy hinduistycznych mnichów.


poniedziałek, 6 kwietnia 2015

Dookoła Świata - helicopter view




Uwag praktycznych kilka...
dla chcących wybrać się w dłuższą podróż.


BEZPIECZEŃSTWO

W czasie tej podróży ani razu nie znalazłem się w sytuacji w jakikolwiek sposób niebezpiecznej. Statystycznie rzecz ujmując wydaje się to nieprawdopodobne, ale nawet przez chwilę nie odczuwałem cienia zagrożenia. Nikt nie próbował mnie oszukać, okraść, czy zagrozić fizycznie. Z pewnością pomagało to, że nie pchałem się w miejsca niebezpieczne, nie szwendałem się po nocach i ze względu na napięty plan ciągle zmieniałem miejsca pobytu.

Jedyne problemy wygenerowałem sam. Jeden poważniejszy - w hotelu w Los Angeles zostawiłem aparat fotograficzny, który teraz podróżuje (mam nadzieję) pocztą do polski. Dwa drobniejsze: mandat parkingowy w Auckland i to, że gdzieś zostawiłem ulubiony szampon ;-). Jak na niemal miesiąc podróżowania to niezły wynik.

Na wszelki wypadek polecam zawarcie ubezpieczenia zdrowotnego na czas tej podróży typu "globtrotter", które pokryłoby ewentualne koszty leczenia lun nieszczęśliwych wypadków.


CENY I FINANSE

Owszem, taki wyjazd jest drogi, ale z pewnością trudniej się zdecydować na miesiąc wyrwania z naszego świata (obowiązków i pracy) niż zebrać kilkanaście tysięcy złotych na jednorazową szaloną podróż. Najdroższym miejscem na mojej trasie był Singapur (to podobno drugie po Tokio najdroższe miasto świata), potem Nowa Zelandia, Australia, Hawaje, Polinezja Francuska, Los Angeles i najtańsza Malezja. Generalnie moja trasa przebiegała przez miejsca dość kosztowne. Ceny w Singapurze, czy na Nowej Zelandii w tamtejszych dolarach (w obu przypadkach 1 dolar = 2,7 zł) były mniej więcej takie jak w złotówkach w Warszawie, co realnie oznacza prawie trzykrotnie wyższy koszt.

Nie da się podróżować po tych terenach bez porządnych kart kredytowych, które są niezbędne by zrobić jakąkolwiek rezerwację lotniczą, czy hotelową, a czasem zwyczajnie zapłacić w automacie za bilet komunikacji miejskiej, czy bilet parkingowy.
Niezwykle dobrym zabiegiem jest:
- rozdzielenie kart i gotówki na dwie części
- wykonanie ksero wszystkich kart i dokumentów
- poinformowanie banku o dziwnych lokalizacjach, które będzie się odwiedzało (by bank z automatu nie zablokował karty)
- zapewnienie sobie sms-owego potwierdzenia każdorazowej transakcji i dostępnego limitu.


ŻYWNOŚĆ

Przez 24 dni udało mi się nie zjeść w powszechnych wszędzie McDonaldsach, Burger Kingach i innych KFC. Starałem się żywić w lokalnych restauracjach i barach, a także - gdy była taka możliwość - sam przyrządzałem sobie posiłki z lokalnych produktów. Otwierałem się na nowe smaki ze szczególnym uwzględnieniem dań z ryb i egzotycznych owoców i warzyw. Z rozrzewnieniem wspominam popularne na Tahiti i Mo'orea tzw. roulettes, czyli bary na kółkach, które serwowały przepyszne i niedrogie dania. Najlepsze danie - ryba mahi mahi (dorada) w Beach Cafe na Mo'orea. Na pewno niezbyt zdrowe na dłuższą metę jest jedzenie w samolotach, choćby nie wiem jak dobrze przygotowane. Mimo ogromnej zmienności stylów, smaków i flory bakteryjnej ani razu nie miałem nawet drobnej niestrawności, co mnie samemu wydaje się nieprawdopodobne. Łazienkowa waga pokazała po powrocie dokładnie ten sam odczyt, co przed wyjazdem.


BIUROKRACJA

Wyjeżdżając w taką podróż trzeba się nastawić na przeszkody biurokratyczne na granicach i uzbroić w cierpliwość. Najbardziej aroganccy w kwestii wpuszczania do swojego kraju są pogranicznicy amerykańscy, a najbardziej skrupulatni, jeśli chodzi wypełnianie formularzy i dokumentów są nowozelandczycy i australijczycy. Ci ostatni, jako jedyni wymagają wizy od Polaków, ale jej otrzymanie jest bezpłatne i proste - wystarczy na kilka dni wcześniej wypełnić wniosek on-line.



KLIMAT

W żadnym z krajów, które odwiedziłem nie zdarzają się temperatury wyższe niż... w Polsce. Tak - wszystkie miejsca, które odwiedziłem mają rekordowe temperatury nie przekraczające 35 stopni Celsjusza (rekord wszechczasów temperatury w Singapurze to 37°C), podczas, gdy polski rekord to 40,5°C, zanotowany w Słubicach. Nie liczę tu oczywiście interioru w Australii, gdzie bywa ponad 50°C w cieniu, ale tam nie dotarłem.

To co, w wielu miejscach czyni klimat trudnym do zniesienia, to wilgotność dochodząca do 96%. Tak jest w Singapurze i Malezji (temperatura niemal constans 32-33°C w dzień). Duża wilgotność jest też na Polinezji Francuskiej i na Hawajach, ale znacznie łatwiejsza do zniesienia, bo temperatury nie przekraczają tam z reguły 30°C. A Hawaje o tej porze roku, to w zasadzie Polska w lipcu. Trzeba też pamiętać, że w Singapurze i Malezji niemal cały rok (najgorzej w listopadzie), a w Nowej Zelandii właśnie teraz, bardzo, ale to bardzo dużo pada.

Pisałem już, że zabrałem ze sobą plecak na kółkach, który ważył 12,5 kg, z czego 4,5 kg to sama konstrukcja plecaka. Okazało się, że wziąłem... za dużo rzeczy. Nie przydała się jedna bluza sportowa i koszula z długim rękawem. Po drodze kupowałem koszulki i inne pamiątki, w związku z czym mój plecak przytył do 18 kg. Bardzo polecam zabranie cieniutkiej przeciwdeszczowej kurtki, która nie zajmuje miejsca, oraz nieprzemakalnego, grubego worka na bagaż. Dzięki niemu mój plecak po tej podróży ciągle wygląda jak nowy. Niezbędna jest porządna apteczka - w moim przypadku na szczęście praktycznie nie musiałem z niej korzystać. Jedynie dwukrotnie dostałem silnej alergii od pleśni zawartej w klimatyzatorach.


NOCLEGI

Nie zawsze da się wyprowadzić bezpośrednią zależność cena = jakość. Czasem można trafić na drogi nocleg, w fatalnych warunkach i odwrotnie. Gwarancję uniknięcia pomyłki dają opinie tych, którzy wcześniej już tam byli. Bardzo polecam Booking.com i TripAdvisor. Jako wyszukiwarka dobry jest Kayak.com, gdzie mamy oferty od wielu pośredników, ale ma on ten minus, że nie pokazuje ratingu miejsca. Szukając noclegu np. przez Booking.com ustawiam dwa filtry: ocena gości (powyżej 8.0 w skali do 10 pkt) i limit ceny + obowiązkowe WiFi. Wtedy mam niemal całkowitą pewność, że otrzymuję zestaw dobrych rozwiązań jeśli chodzi o stosunek ceny do jakości. Im więcej opinii składa się na wysoką ocenę gości, tym większa gwarancja, że nie trafimy do jakiejś nory. Ten system nigdy mnie nie zawiódł.

Rozmyślnie starałem się korzystać z różnorodnych rozwiązań. Od super 5 gwiazdek w Malezji, poprzez hotele 2-4 gwiazdkowe w Los Angeles, Honolulu, Australii i Nowej Zelandii, apartamenty rodzinne (Tahiti, Auckland), ośrodki turystyczne (Linareva na Mo'orea) do hosteli w Sydney i Singapurze. Fajnym przeżyciem był nocleg w kapsułach na 14-osobowej sali w tym ostatnim mieście.


ŁĄCZNOŚĆ

W obecnych czasach bardzo łatwo paść ofiarą własnej komórki. Te przemyślne urządzenia mają to do siebie, że wszędzie, gdzie złapią sygnał, automatycznie aktualizują sobie dziesiątki wbudowanych i zainstalowanych przez nas programów. To za każdym razem oznacza ściągnięcie mega- i gigabajtów danych. Dlatego, przed wyjazdem koniecznie trzeba u swojego operatora wyłączyć przesył danych i pocztę głosową (ściąganie nagrań też kosztuje). Roaming można zostawić - w razie konieczności można wtedy zadzwonić. Przychodzą też sms-y, w tym te z informacją o operacjach na karcie kredytowej (zob. Ceny i Finanse).

Wyłączając "przesył danych po sieci" człowiek staje się co prawda myśliwym nieustannie polującym na darmowe WiFi, ale za to w domu nie będzie czekał na niego rachunek na kilkadziesiąt tysięcy złotych. Dostęp do darmowego WiFi jest w zasadzie na wszystkich lotniskach i dworcach, a także w większości sensownych hoteli i restauracji. Czasem wymaga zarejestrowania się z podaniem adresu mailowego. Chroniąc swoją prywatność podajcie dyżurny adres, na który możecie otrzymywać spam. Nigdy nie dawajcie swojego podstawowego adresu, bo będziecie np. dostawać oferty "daily specials" z domu handlowego Ala Moana w Honolulu.

Do kontaktów ze znajomymi polecam bezpłatny facebook-owy komunikator Messenger i aplikację WhatsApp. Oczywiście dostępne tylko w zasięgu WiFi.




LINIE LOTNICZE

Ja latałem po obszarze nieba, na którym operują tylko porządni i sprawdzeni przewoźnicy lotniczy. Jeśli jednak ktoś wybiera się w mniej rozwinięte rejony Afryki, Azji, czy Ameryki Łacińskiej, warto sprawdzić na stronach IATA, czy linia, którą chcemy lecieć nie jest przypadkiem na czarnej liście przewoźników nie spełniających wymogów bezpieczeństwa.


Większość linii lotniczych trzyma wysoki i porównywalny poziom. Mój prywatny ranking tych, którymi w czasie tej podróży leciałem wygląda następująco: Emirates, Air France, Quantas, American Airlines, Malaysian, Finnair, Delta. Amerykańska Delta jest na ostatnim miejscu ze względu na niejadalne i płatne posiłki składające się z jedzenia śmieciowego oraz nie wykazujący empatii, zmanierowany personel pokładowy.






KOBIETY

Są piękne. Zwłaszcza w Polsce! Jeśli nasz kraj jest z czegoś znany na drugiej półkuli, to z pewnością z wyjątkowej urody naszych kobiet. Gdziekolwiek nie trafiłem na lokalnego przedstawiciela płci brzydkiej, który miałby jakikolwiek kontakt z naszym krajem lub jego przedstawicielkami, zawsze słyszałem legendę o pięknych Polkach.

Legenda o pięknych Tahitankach, która była przyczyną buntu na Bounty i spowodowała, że słynny Paul Gauguin porzucił żonę i 6 dzieci by osiąść na Tahiti, potwierdza się, ale trochę inaczej niż sobie wyobrażałem. Polinezyjki szybko wychodzą za mąż, rodzą dzieci i tyją. W czym pomaga im upowszechnianie się śmieciowego jedzenia wraz z wzrostem popularności fast-foodów. Ich tajemnica polega jednak na czym innym - one są po prostu niezwykle kobiece niezależnie od wieku i tuszy. Sposób w jaki się poruszają, uśmiechają, rozmawiają, po prostu uwodzi. I te ich oczy!

Bardzo piękne dziewczyny można spotkać na Hawajach i w Singapurze - w obydwu przypadkach jest to zdaje się pozytywny skutek mieszania się rasy białej i żółtej. Ładne są też w większości mieszkanki Sydney, które zresztą mają obsesję na punkcie fitnessu. Jeśli chodzi o Nową Zelandię, to jedzie się tam jednak głównie dla niezwykłej urody... przyrody. O Malezji trudno coś z całą pewnością powiedzieć, bo materiał poglądowy pozostaje w większości zakryty.

MĘŻCZYŹNI

Jeśli któraś z Pań (...albo Panów) marzy o potężnych, mocno umięśnionych śniadych i wytatuowanych mężczyznach, to Maorysi na Nowej Zelandii i Polinezyjczycy są dobrym targetem. Chociaż - jak przestrzega Geraldine, która od 6 lat testuje miejscowych mężczyzn na badaniach terenowych na Mo'orea - w łóżku są bardzo tradycyjni i toporni, żeby nie powiedzieć: leniwi.

Wielbicieli drobnych mężczyzn zapraszam do Kuala Lumpur. Czułem się tam jak gigant. Angielska flegma dostępna jest w Nowej Zelandii. Z potomkami więźniów kolonii karnej, Australijczykami, życie z pewnością nie będzie nudne.






Kategoria dodatkowa: SELFIE

Ktoś, kto opatentował teleskopowy wysięgnik z miejscem na aparat fotograficzny lub telefon, zrobił niewątpliwie gigantyczny majątek. Tysiące osób, zwłaszcza z Azji, biegają z tymi wysięgnikami i robią sobie zdjęcia pojedynczo i w grupach we wszystkich możliwych pozach i lokalizacjach. To jeden z genialnie prostych coraz powszechniejszych produktów cywilizacji konsumpcyjnej.




.......................................

Nie wiem jak to jest możliwe, ale statystyki tego bloga pokazują, że miał on 9000 odsłon. Bardzo dziękuję wszystkim za zainteresowanie i miłe słowa.


Od jutra zaczynamy "HaPeZety" - nowy, lajtowy cykl oparty na zdjęciach, których nie miałem szansy opublikować.

niedziela, 5 kwietnia 2015

Wielka to jest Noc


Czy jajeczko już było? Wspaniałych Świąt Wam życzę!

Tak, wróciłem.

11-godzinny lot z Singapuru do Helsinek na pokładzie samolotu Finnair nie byłby wart wzmianki, gdyby nie cudowna stewardesa o azjatyckiej urodzie, z tak niezwykłym uśmiechem, że wszelkie niewygody A340 były kompletnie nieodczuwalne.

W Helsinkach - ostatnia niespodzianka. Nie dostałem się na pokład samolotu do Warszawy i musiałem czekać 6 godzin na następny lot. Tak blisko domu, a tak jeszcze daleko. Chciałem pojechać do miasta, ale uświadomiłem sobie, że w swoim minimalistycznym bagażu nie mam żadnych ciepłych ubrań, a w Helsinkach zupełny brak Celsjuszy i gdzieniegdzie widać resztki śniegu. Zen. Zamiast tego, z kieliszkiem dobrego wina w dłoni spisywałem wrażenia z Singapuru.

Warszawa przywitała mnie... Przecież wiadomo czym. W tym deszczu Polska wygląda ponuro. Pierwsze wrażenie: jak tu szaro! Byłem przekonany, że wiosna już zielenią rozbłysła i przyjadę na gotowe. A tu jeszcze liści i kwiatów brak. I zimno. Cały czas jest mi zimno. Jak wy możecie żyć w tym klimacie ;-)

Wróciłem. Po 24 dniach i 6 godzinach. Jako się rzekło - te ponadwymiarowe sześć godzin to wina Finnaira, albo mojego nadmiernego optymizmu co do ograniczonych kontaktów na linii Finlandia-Polska. Raczej to drugie - można było się przecież domyślić, że nie tylko ja wracam do kraju na Święta.

Z tych 582 godzin poza Polską, w samolotach spędziłem dokładnie 72 godziny, czyli równo 3 doby. Przeleciałem 12 odcinków sześcioma różnymi liniami lotniczymi. Przy okazji obejrzałem kilkanaście filmów w systemie rozrywki pokładowej. Podróżowałem też wynajętym samochodem (1200 km), autobusem, pociągiem, promem i autostopem.

Poznałem dziesiątki bardzo różnych osób z wielu krajów. Tylko raz - pod koniec podróży - w Malezji spotkałem Polaków.

Świat jest zdumiewająco mały, ale nadzwyczaj różnorodny. I piękny. Fajną planetę sobie wybraliśmy do zasiedlenia. Gdybyśmy jeszcze potrafili nie tworzyć sobie sztucznych problemów i nie przejmować duperelami.

Dla mnie to była wyprawa zarówno w daleki świat jak i wgłąb siebie. Kiedy jest się zostawionym z kimś sam na sam na dłuższy czas, bez możliwości ucieczki, to zaczyna się tego kogoś akceptować, albo przynajmniej rozumieć. Ja jakoś to własne towarzystwo polubiłem. Przyglądałem się własnym reakcjom na różne sytuacje z naukową dociekliwością socjologa na badaniach terenowych. Człowiek dowiaduje się o sobie wielu rzeczy. I staje się też wobec siebie bardziej tolerancyjny. Co więcej - ta tolerancja rozciąga się na innych; znika niezrozumienie, zdenerwowanie, złość. Dla mnie właśnie to była największa niespodzianka w czasie tego wyjazdu: ja się w ogóle nie wkurzałem, choć były sytuacje, które w Warszawie natychmiast wyprowadziłyby mnie z równowagi. Aita pe'a pe'a - jak mówią Polinezyjczycy. I jeszcze jedno - jako człowiek nieśmiały z natury, w niesamowity sposób otworzyłem się na innych. Obniżyłem barierę kontaktu, zrozumienia odmienności, akceptacji innych zachowań i kultur. Mam nadzieję, że coś z tego zostanie na trwałe.


Czy podróż we dwoje byłaby lepszym pomysłem. I tak i nie. Wiele rzeczy to pewnie ułatwia, poza tym można z tym kimś na bieżąco dzielić radość z tego, co się ogląda. Na pewno jednak
wyjazd w pojedynkę daje znacznie większą interakcję z otaczającym światem i innymi ludźmi. To wielka wartość dostępna tylko podróżującym singlom.

Moim partnerem był ten blog. Był sposobem na zapamiętywanie widoków, ludzi i sytuacji. Był trochę powrotem do czasów, kiedy dawno temu jako dziennikarz jechałem "na reportaż" i słuchałem na przykład wójta gminy Wiżajny, który roztaczał wizje zbudowania Kopca Milenijnego, z którego będzie można zobaczyć pół Litwy, Obwód Kaliningradzki i kawał Polski. Pomyślałem o nim przelatując nad Suwałkami w drodze do Warszawy.

Będzie mi brakowało tego pisania...