środa, 22 kwietnia 2015

Dwa strzały, trzeci chybiony...

Miałem nie pisać, przysięgam. W końcu to podróż służbowa i ktoś mógłby powiedzieć, że zamiast ciężko pracować, przykładnie się obijam. Ale jest jeszcze coś takiego jak "po godzinach", co w tej korporacji jest traktowane jako świętość. After hours to czas prywatny pracownika, by mógł zadbać o właściwy balans w życiu. W godzinach pracy nie marnujemy nawet minuty na opowieści dziwnej treści, ale za to mamy czas dla siebie po pracy. Podoba mi się to.
Co zatem robić po godzinach w Dallas? Żona nie pozwoliła mi się czepiać tramwaju, więc muszę wybierać grzeczne zajęcia. Może więc na chwilę reaktywuję bloga?
Cumulonimbus w pełnej krasie
Dallas przywitało mnie.... Tak, oczywiście – deszczem. Ostatnio to mój ulubiony żywioł. Jednokierunkowo – tzn. on lubi mnie, ale bez wielkiej wzajemności. Raczej z ledwie widoczną akceptacją. Z okien samolotu podchodzącego do lądowania widziałem ścianę chmur burzowych przetykanych błyskawicami i ulewnym deszczem. Zdążyliśmy wylądować w ostatniej chwili. Kwadrans później deszcz był tak silny, że wstrzymano starty i lądowania. Przestał też jeździć lotniskowy pociąg pomiędzy terminalami.
Tutaj to normalna kolej rzeczy. Dallas leży na środku tzw. „Alei Tornad”. Ze względu na brak naturalnych przeszkód, zimne prądy znad wielkich równin i Kanady mieszają się tu gwałtownie z gorącym i wilgotnym powietrzem znad Zatoki Meksykańskiej. Powstają wielkie chmury typu cumulonimbus z gigantycznymi prądami wstępującymi, które potrawią zasysać wielkie masy powietrza; a jeśli taki kręcący się lejek dotrze do powierzchni ziemi niszczy wszystko na swojej drodze. Jego siła jest ogromna i działa jak przecinak – kiedyś w Arkansas miałem okazję oglądać zniszczenia po tornadzie i wyglądało to tak, jakby przez miejscowość przetoczył się niszczycielski walec o szerokości 50 metrów. Poza tym pasem – żadnych zniszczeń. Wewnątrz – totalna demolka nieżależnie od tego, czy dom był drewniany, czy murowany. Dlatego w Teksasie, Oklahomie, Kansas, Arkansas w dolnym rogu telewizora często pojawia się ostrzegawczy obrazek z hasłem „Tornado Watch” lub „Tornado Warning”. W tym drugim przypadku, jeśli mapka pokazuje Twoją miejscowość, sprawdź lepiej, gdzie jest najbliższa, dobrze zabezpieczona piwnica.
Czarna jak heban kierowniczka autobusu lotniskowego dzięki ulewie niespodziewanie uzyskała monopol na przewóz pasażerów pomiędzy terminalami. Nie zmienia to faktu, że ja miałem monopol na przejazd tym konkretnym autobusem. Czyżby inni się jeszcze nie zorientowali, że tory pod wodą? Michelle, przyjechała tu w brzuchu mamy prosto z Ghany. Całe życie spędziła w Texasie, bo to najlepsze miejsce na Ziemi. Nie znaczy to, że nie zna świata. Oczywiście, że zna. Wie na przykład, że Polska leży w Europie blisko Anglii, która – zastanowiająca zbieżność – też leży w Europie. Gdzieś tam jest również Francja, do której wyemigrowała druga część jej rodziny. – You take care – mówi na pożegnanie podwożąc mnie do lotniskowego tramwajo-pociągu DART, którym po 40 minutach można dotrzeć do downtown.
Downtown Dallas
Zżymałem się trochę, że centrum miasta w nowozelandzkim Auckland można przejść w 15 minut, a potem miasto jest tylko parterowe. Tutaj trzeba niewiele więcej – może pół godziny. Tyle tylko, że centrum jest imponujące – strzela w niebo wieżowcami, ale 500 metrów dalej są łąki poprzecinane autostradami. Dopiero dalej zaczynają się przedmieścia. W Dallas żyje 1,25 mln osób, czyli o pół miliona mniej niż w Warszawie. Miasto sprawia wrażenie wyludnionego – OK, była niedziela. Można zrozumieć. Ale w poniedziałek było to samo. Miejscowi narzekają na korki w godzinach szczytu. Jakie korki? Zapraszam do Warszawy. Szerokie ulice, wielkie parkingi nawet w centrum – miasto na ludzką miarę. Co więcej – jest to miejsce, gdzie niemal wszyscy mają pracę. Bezrobocie wynosi 4%, co w praktyce oznacza, że jest więcej miejsc pracy niż chętnych (w każdej populacji 4-6% osób po prostu nie chce pracować).
Main Street
Jednym z tych, którym się chce, jest Ayele, który do Dallas przyjechał cztery lata temu z Etiopii. Było różnie, ale teraz Ayele wymiata. Kupił właśnie używanego nissana Altimę, porządnie go umył i teraz wozi nim pasażerów w ramach sieci Uber (wyjaśnienie mechanizmu we wpisie „Uber alles”). Chwali sobie te pracę. – Zarobić można tyle, że wystarcza mi tu na utrzymanie żony i dwójki dzieci, a jeszcze raz na dwa miesiące mogę wysłać przekazem MoneyGram kilkaset dolarów do rodziny w Etiopii.
Zastanawiam się, jak to jest możliwe, bo ja za kurs (niezbyt długi – to prawda: jakieś 3 km) zapłaciłem raptem 4 dolary. W Warszawie tyle kosztuje otwarcie drzwi taksówki. W ogóle, to Dallas jest relatywnie tanim miastem. Za 15 dolarów można zjeść porządny obiad, a prosty posiłek typu skrzydełka Tex-Mex z frytkami kosztuje mniej niż 10 dolarów.

Ayele, rzeczywiście wymiata, bo jechał jak po sznurku. Gorzej było następnego dnia. Tym razem do pracy jechałem z niejakim Wole z Nigerii. Ten jeździ w Uber dopiero trzeci tydzień i wyraźnie się pogubił. Pomyłkowo biedak wjechał na autostradę, a jego Krystyna wysyłała mu sprzeczne komunikaty co go jeszcze bardziej deprymowało. Ona też wydawała się zestresowana. Ta niepewność wynika też z niedługiego teksańskiego stażu Wole. Przyjechał tu raptem pół roku temu uciekając z zatłoczonego Nowego Jorku. – Tutaj jest dużo spokojniej i nie ma takiej konkurencji. Poza tym każdy ma pracę – mówi Wole. Zaczęliśmy rozmawiać o sytuacji w Nigerii i tym straszliwym Boko Haram, który porywa i zabija ludzi na północy kraju. Wole dużą nadzieję wiąże z wyborami i nowym rządem. Zadziwiające, jak wielka jest ludzka wiara w demokrację.

Kwadratowe okno po prawej, VI p

Jeśli ktoś się nie załapuje na oficjalną pracę w Dallas, zawsze może sobie stanąć na Dealey Plaza i zaczepiać turystów. To proste zajęcie. Poza tym turyści są tu wystawieni na strzał jak kaczki na jeziorze. Patrzą pod nogi, potem zadzierają głowy w górę, przechodzą na drugą stronę ulicy, robią zdjęcia, czytają napisy na pamiątkowych tablicach. I wtedy taki Samuel, potężny murzyn w brudnej koszulce polo z przewieszoną przez ramię służbową torbą może zacząć swoją gadkę:

W tym miejscu zginął Prezydent

„Tak, to tutaj. Widzisz ten budynek z czerwonej cegły – to Biblioteka Szkoły Teksaskiej (Texas School Book Depository). A teraz policz do sześciu idąc w górę. Widzisz to okno na 6 piętrze – widać w nim takie białe pudło. To z tego właśnie okna, 22 listopada 1963 roku strzelał Lee Harvey Oswald. Kolumna samochodów prezydenta poruszała się w dół ulicą Elm, o tam, w stronę wiaduktu. Pierwszy strzał padł w momencie, kiedy prezydencki samochód znajdował się w tym miejscu, gdzie ten biały krzyżyk na jezdni. A tam – 60 stóp dalej jest drugi krzyżyk – tam druga, śmiertelna kula dosięgła prezydenta. A tam powyżej, na skarpie stał Zaprundel, który domową kamerą sfilmował całe zajście. To był jedyny film, który pokazywał przebieg tragedii” – Samuel opowiadał to wszystko z szybkością karabinu maszynowego z mocnym, południowym akcentem. Jedną ręką pokazywał, a drugą znacząco wyciągał w moim kierunku. Jej zawartość stanowił banknot pięciodolarowy, stanowiący więcej niż jasną sugestię jakie stawki ma prezydencki przewodnik.

Zbrodni nigdy do końca nie wyjaśniono. Lee Harvey Oswald, który bezsprzecznie był wykonawcą wyroku, dwa dni po zabójstwie prezydenta, został zwyczajnie zastrzelony na oczach całej Ameryki, podczas bezpośredniej transmisji telewizyjnej. Do wyprowadzanego właśnie z siedziby policji Oswalda podszedł właściciel klubu nocnego, Jack Ruby (a w zasadzie Jacob Leon Rubenstein) i wypalił z rewolweru z odległości metra(1911-03-25). Fakt ten, w połączeniu ze zdradzającym pochodzenie nazwiskiem, zwolenników spiskowej teorii dziejów skłaniał do spekulacji, że za zabójstwem Prezydenta Kennedy’ego stali inni mocodawcy, może nawet z zagranicy. Sam Rubenstein żył niewiele dłużej – zmarł na raka w 1967 roku.

Wróćmy jeszcze do tragicznych chwil z 22 listopada 1963 roku. Osoby wrażliwe i o słabych nerwach powinny przerwać czytanie tego wpisu właśnie TERAZ.

Ulica Elm, w głębi po lewej budynek biblioteki, z którego padły strzały

Trasę przejazdu kolumny samochodów prezydenckich wybrano tak, by jak najwięcej osób mogło zobaczyć jej przejazd. John Fitzgerald Kennedy, i jego żona Jacqueline jechali na tylnych siedzeniach eleganckiego 6-miejscowego Lincolna Continental z odsuniętym dachem. Przed nimi siedzieli gospodarze – gubernator Teksasu John Connally i jego żona Nellie. Na pierwszych siedzeniach kierowca i agent ochrony. Kiedy samochód skręcił w ulicę Elm i przejeżdżał przed budynkiem biblioteki, pierwsza dama Teksasu, Nellie Connally odwróciła się do Prezydenta mówiąc: „Panie Prezydencie, nie można powiedzieć, że Dallas Pana nie kocha”, na co Kennedy odpowiedział: „Rzeczywiście nie można.” ("Mr. President, you can't say Dallas doesn't love you." "No, you certainly can't”.). Były to ostatnie słowa 35-go prezydenta USA. Chwię później padł pierwszy strzał, który trafił Kennedy’ego w plecy. Kula wyszła poniżej krtani i trafiła siedzącego przed prezydentem gubernatora Teksasu, ciężko go raniąc. Kennedy odruchowo chwycił się za twarz. I wtedy padł drugi strzał, który roztrzaskał jego głowę. W jakimś dziwnym odruchu Jacqueline wstała i sięgnęła do tyłu po oderwany siłą wystrzału fragment... I przez cała drogę do pobliskiego szpitala kurczowo trzymała w swoich dłoniach głowę męża, a w zasadzie to, co po niej zostało powtarzając: „zabili mi męża”, „zabili mi męża”...

Pomnik J F Kennedy'ego

Pomnik Johna F. Kennedy’ego stoi kilka ulic dalej. Kamienna, skromna, czarna płyta. Dookoła, wysokie na kilka metrów betonowe ściany na planie kwadratu. Zdaniem autora, stojąc w środku, człowiek ma poczucie oderwania od doczesnych spraw. Ma łączność tylko z ziemią i niebem.


Tu można zobaczyć wspomniany film Zaprudela: https://www.youtube.com/watch?v=C7rLYh52fPE&feature=player_detailpage







1 komentarz: