piątek, 3 kwietnia 2015

Singa Pura

Trwający zaledwie 50 minut lot z Kuala Lumpur do Singapuru to najkrótszy odcinek na mojej trasie podróży. O ile z Sydney samolot był wypełniony do ostatniego miejsca, o tyle teraz dużą, 150-miejscową maszyną Malaysian Airlines leci zaledwie 40 osób. Miejsca można sobie wybierać dowolnie.

Dwie urocze stewardesy twierdzą, że zazwyczaj jest dużo więcej pasażerów. Statystyki pokazują jednak, że po ostatnich dwóch tragicznych wydarzeniach - zaginięciu MH370 i zestrzeleniu nad Ukrainą MH17 ludzie starają się omijać tego przewoźnika jako dotkniętego straszliwym fatum. Rzeczywiście, trudno sobie wyobrazić gorsze zrządzenie losu dla firmy lotniczej. Malaysian Airlines, skądinąd solidne linie lotnicze, ciągle walczą o przetrwanie.

Czym mnie przywitał Singapur? O tej porze roku jednego można być tu pewnym, że popołudniu na pewno spadnie deszcz. Rano, stojące w zenicie słońce (Singapur leży niemal dokładnie na równiku), powoduje przyspieszone parowanie i po południu błyskawicznie zbierają się chmury. A ulewie towarzyszą wyładowania atmosferyczne. Dlatego, zarówno w Kuala Lumpur jak i w Singapurze szanujące się instytucje i hotele mają szerokie zadaszenia, pod które podjeżdżają taksówki.

Zatrzymałem się w Chinatown, w hostelu, który wypatrzyłem jeszcze przygotowując się do lotu z Sydney. Chic Capsules Hostel, ma bardzo wysokie oceny na booking.com i przyznać muszę - w pełni zasłużone. Wybrałem to miejsce bo zawsze chciałem zobaczyć jak wyglądają te sypialne kapsuły znane z doniesień z Japonii.

Całości dogląda sympatyczny młody człowiek, z pochodzenia Chińczyk - sądząc po biegłości rozmowy z gośćmi z Państwa Środka. Na powitanie szklaneczka zmrożonej herbaty jaśminowej. Zabieg genialny, biorąc pod uwagę, że turyści przychodzą tu ciągnąc bagaże, wykończeni podróżą i upałem.

W całym hoteliku obowiązuje zasada bosej stopy. Buty zostawia się w specjalnych pojemnikach przy wejściu. Kapsuły są dwupiętrowe - ja mam górny pokład. To  "odgrodzone" ze wszystkich stron łóżko z własnym światłem, gniazdkiem i płaskim telewizorem, który ogląda się ze słuchawkami na uszach. Kiedy na noc opuści sie roletę, człowiek ma wrażenie przyjemnego odosobnienia. W klimatyzowanej koedukacyjnej sali naliczyłem 14 takich kapsuł. Czyste łazienki z prysznicami są piętro niżej, niestety tu już klimatyzacji nie ma, co powoduje, że przypominają łaźnię parową.

Singapur to przykład na to, że dyktatura może być dobra, jeśli tylko trafi się na dobrego dyktatora, który w dodatku ma wizję tego co należy zrobić. To miasto-państwo powstało jako placówka handlowa wydzierżawiona w 1819 roku od sułtana Johoru przez brytyjską Kompanię Wschodnioindyjską. Swą nazwę zawdzięcza złożeniu dwóch sanskryckich słów: Singa (lew) i  Pura (miasto). Brytyjczykom spodobało się tu, bo ostatecznie siedem lat później wykupili od sułtana ten teren.

Tak naprawdę jednak miasto w dzisiejszym kształcie to dzieło jednego człowieka, który zresztą niespełna dwa tygodnie temu był żegnany z wielkimi honorami - zmarł 23 marca 2015 roku w wieku 91 lat. Ludzie stali po 10 godzin w kolejce by móc mu oddać hołd. Z własnej, nieprzymuszonej woli.

Lee Kuan Yew objął rządy w 1959 roku, kiedy Singapur był sennym miasteczkiem położonym na błotnistej wyspie z fatalnym klimatem i bez jakichkolwiek bogactw naturalnych. Mieszkali tu różni ludzie - Malajowie, Chińczycy, Hindusi, Indonezyjczycy i Brytyjczycy - pamiątka po czasach imperium brytyjskiego. Wszyscy oni nie mieli ani wspólnego języka, ani poczucia wspólnej tożsamości.

W pierwszych latach Yew widział szansę na rozwój w ramach Federacji Malajskiej, ale Singapur... nie spełnił warunków i nie został do niej przyjęty. To niepowodzenie stało się początkiem obecnego sukcesu. Yew zebrał wokół siebie grupę bezwzględnych technokratów, absolwentów renomowanych uczelni z całego świata i wspólnie z nimi zaplanował miasto-państwo w najdrobniejszych szczegółach.

Korzystając ze strategicznego położenia na szlaku z Europy do południowo-wschodniej Azji i Australii, stworzył tu potężny węzeł komunikacyjny i ośrodek handlowy. Rozsądną polityką imigracyjną ściągał najbardziej pożyteczne jednostki, otwierał możliwości do rozwoju talentów. Otworzył drzwi dla wielkiego kapitału przy jednoczesnej dbałości o edukację, służbę zdrowia i opiekę społeczną. Motorem napędowym rozwoju gospodarki stały się wielkie projekty infrastrukturalne - jedna z najlepiej rozwiniętych na świecie sieci metra, nowoczesne drogi i wielkie lotnisko Changi.

Opozycję dusił w zarodku - w pewnym momencie stanowiło ją zaledwie kilka osób nie mających zresztą nic do powiedzenia poza pisaniem listów protestacyjnych. Krytkowany przez demokratyczny świat, zwłaszcza zachodnie ruchy liberalne, konsekwentnie robił swoje. Dzisiaj w księgarniach lotniskowych można kupić kilka jego książek pod hasłem "jak osiągnąć sukces", a Singapur jest niekwestionowanym liderem w regionie, nie tyle gospodarczym tygrysem, co - zgodnie z jego herbem - silnym lwem.

To piąty najbogatszy kraj świata z jednym z najwyższych wskaźników poziomu życia i wykształcenia mieszkańców. Na terenie niewiele większym od Warszawy (716 km kw. vs 517 km kw) żyje ich 5,5 miliona, czyli o milion więcej niż w całej Nowej Zelandii. Nadal nie mają wspólnego języka, chociaż tę funkcję - zresztą zgodnie z zamysłem Yewa - w coraz większym stopniu spełnia angielski. Mają już za to bardzo silną własną tożsamość narodową. I dumę z własnych osiągnięć.

Lee Kuan Yew miał zasadniczy wpływ na życie Singapuru przez ponad pół wieku. Najpierw od 1959 do 1990 roku był premierem merytokratycznego rządu. Potem jego sukcesor Goh Chok Tong mianował go tzw. Senior Ministrem, co de facto odpowiadało jego nadrzędnej roli. Funkcję tę pełnił do 2004, kiedy premirem został... jego starszy syn Lee Hsien Loong. Yew otrzymał wtedy kolejną funkcję Ministra Mentora, którą pełnił aż do 2011 roku. W kolejce do rządów czeka już młodszy syn Yewa.

Singapur to miasto młode i prężne. Eleganccy ludzie różnych ras w metrze zanurzeni w swoich notebookach i smartfonach z bezprzewodowymi słuchawkami na uszach. Po mojej lewej stronie piękna, młoda dziewczyna, chyba z pochodzenia Malajka, o niewątpliwie powiększonych operacyjnie piersiach i ustach uwydatnionych botoksem, surfuje po Facebooku. Czego tam nie ma - selfie właścicielki, jakaś impreza, wakacje na plaży; teksty po malajsku, chińsku i angielsku.

Siedząca naprzeciwko mnie drobniutka chińska staruszka przesiada się na miejsce po mojej prawej. I natychmiast zaczyna rozmowę od prostego: skąd jesteś? Piękny angielski niemal bez obcego akcentu, co nie jest tutaj powszechną zasadą. Mieszka w Singapurze od urodzenia. - To zupełnie inne miejsce niż kiedyś, wszystko pędzi. Ale nie ma biedy, no i - zwyczajnie - jest pięknie - mówi z dumą.

Ma szóstkę dorosłych dzieci, które skończyły wyższe studia i rozjechały się po świecie - mieszkają w Los Angeles, na Hawajach, w Australii. Niedługo będzie zjazd rodzinny, więc nacieszy się wnukami.

Siedząca po drugiej stronie nowoczesnego wagonu jej koleżanka podniosła alarm, że powinny już wysiąść. - Jest cztery lata starsza ode mnie, ma 80 lat i już jej się czasem coś miesza - mówi ze śmiechem moja sąsiadka. Komplementy pod swoim adresem przyjmuje z wdziękiem nastolatki. Po czym bardzo dokładnie, z matczyną wręcz troską, instruuje mnie gdzie mam wysiąść i co powinienem w mieście zobaczyć. Żegna się machając ręką z taką energią jakbyśmy znali się od wielu lat. Drugą ręką popycha jednocześnie nieco niezborną koleżankę.

Dla kogoś, kto na zwiedzenie Singapuru ma zaledwie jeden dzień, to jednak nie metro jest najlepszym rozwiązaniem, a - podobnie jak w Sydney - odkryte autobusy City Sightseeing. Z tym, że tutaj ma się do dyspozycji trzy linie i nielimitowaną liczbę przesiadek. Bilet kupiony ze zniżką w hostelu (25 dolarów singapurskich) załatwił mi cały dzień przemieszczania się po mieście. Chociaż przyznać muszę, że dużo nie pojeździłem, bo jedno miejsce tak mnie zachwyciło, że utknąłem tam na dłużej...

Marina Bay Sands to niezwykły hotel składający się z trzech wież wspinających się w niebo, przykrytych i połączonych wielką 340 metrową deską surfingową, na której bez poczucia tłoku może przebywać jednocześnie 3400 osób i korzystać na przykład ze 150 metrowego basenu, którego lustro wody znajduje się 191 metrów nad powierzchnią gruntu. Są tam też najdroższe apartamenty, restauracje i park z pełnowywymiarowymi palmami. To najdroższy budynek świata wyceniany na 8 mld dolarów. Mieści się w nim hotel na 2561 pokoi, 120 tys. metrów kwadratowych powierzchni konferencyjnej i wystawienniczej, 74 tys. m kw. powierzchni sklepowej, muzeum, dwa duże teatry, siedem znakomitych restauracji, dwa pływające pawilony, tor dla rolkarzy i wreszcie największe na świecie kasyno z 500 stolikami i 1600 maszynami do gry.

Po wejściu do budynku - zaskoczenie - jest pusty w środku (to właśnie te powierzchnie wstawiennicze), a wielkie przeszklenia po bokach dają dużo światła i poczucia przestrzeni. Przez środek budynku, na wysokości 6 piętra prowadzi kładka wiodąca do pięknego, baśniowego wręcz parku...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz