wtorek, 31 marca 2015

Jak stałem się (chwilowym) nielotem...

"Cieszyłem się, że będąc tak blisko Hadesu, mogę mimo wszystko stamtąd wrócić" - powiedział o swej wizycie w Rotorua George Bernard Shaw.

To rzeczywiście teren podwyższonego ryzyka. W tej okolicy co chwilę widać unoszące się opary jakby miejscowa ludność zajmowała się zawodowo palenienlm ognisk. Kupując działkę budowlaną przede wszystkim trzeba ją  obwąchać a i to nie daje gwarancji, czy któregoś pięknego dnia na tarasie nie wybuchnie nam gejzer, a w miejscu piaskownicy nie pojawi się krater z bulgocącym błockiem.

Razem z Krystyną przejechaliśmy po Wyspie Północnej dokładnie 915 km. Bez samochodu zobaczyłbym bardzo niewiele. To praktycznie jedyna opcja, chyba, że ktoś chce zapłacić 2000 NZD za tygodniową zorganizowaną wycieczkę. No ale wtedy jest się zależnym od reszty turystów.

Tak czy inaczej Nowa Zelandia jest warta swej sławy, a ja przez 4,5 dnia widziałem przecież zaledwie jej niewielki wycinek. Na dokładne zwiedzenie nie starczyłoby pewnie moich 24 dni przeznaczonych na tę wyprawę. No ale, jak to mówią - piece of something is better than all of nothing!

Ostatnie kilometry przed lotniskiem stały się nerwowe bo stacja benzynowa, do której zmierzałem, była zamknięta (cześć biznesów bierze sobie w poniedziałek wolne). A że wynająłem auto w systemie full-to-full, musiałem poszukać innej stacji. Ale i tak niepotrzebnie się spieszyłem, bo pan z Emirates kazał mi czekać by sprawdzić czy zmieszczę się do tego samolotu do Sydney.

A samolot to niesamowity. Dwupokładowy Airbus 380-800, wielka, przestronna maszyna i zadziwiająco cicha jak na taką masę. Chciałem zobaczyć jak wygląda górny pokład, ale obsługa nie pozwoliła.
- Za każdym razem ktoś chce obejrzeć. Gdybyśmy na to pozwalali, to musielibyśmy oprowadzać wycieczki. Poza tym pasażerowie klasy First i Biznes ulokowani na górnym pokładzie płacą między innymi za spokój - wyjaśniła mi szczupła, wysoka stewardesa wyglądająca na Europejkę (jak się później okazało - Niemka). Sfotografowałem tylko schody na górę.

Ale klasa ekonomiczna jest wystarczająca komfortowa, a serwis pokładowy znakomity - świetny ciepły posiłek. Miałem wrażenie, że fotele  ustawione w systemie 3-4-3 otrzymały po kilka centymetrów więcej szerokości niż w innych maszynach, co potęgowało poczucie przestronności. Bardzo podobało mi się to, że moment startu i lądowania był pokazywany na ekranach pasażerów za pośrednictwem kamery umieszczonej na dziobie samolotu.

Na pokładzie 494 pasażerów i 18 osób personelu pokładowego wyłącznie płci żeńskiej. Panie reprezentowały 10 narodowości i łącznie mówiły w kilkudziesięciu różnych językach. Wszystkie jak z konkursu piękności - w seksownych, obcisłych beżowych spódnicach z bordowymi rozcięciami - w kolorze identycznym co mocna szminka na ustach oraz w równie obcisłych lekko prześwitująchych białych bluzkach. Zaraz, zaraz, czy to są linie reprezentujące kraj muzułmański, w którym kobiety w większości zakrywają nie tylko nogi i ręce ale też twarze?

Szkoda, że lot z Auckland do Sydney trwał tak krótko. Teraz muszę odebrać bagaż i "nadać się" raz jeszcze na lot Malaysian Airlines do Kuala Lumpur,  który mam za 2,5 godziny. Nie mogłem tego zrobić w Auckland, bo ten drugi odcinek mam niepotwierdzony. I rzeczywiście - jest overbooking. Dzisiaj nie polecę. Pani z Malaysian mówi,  że jutro też nie ma szans i pojutrze też nie. Oczywiście mogę przychodzić na każdy lot i próbować...

Jest 21:00 a ja potrzebuję WiFi. Pogodziłem się już, że Kuala Lumpur znajdzie się poza moją trasą. Kupiłem zatem w systemie bilet z Sydney do Singapuru na jutrzejszy lot przedpołudniowy, w którym było jeszcze kilka wolnych miejsc. Znalazłem sobie nawet fajny i całkiem niedrogi hotel w Singapurze, ale na wszelki wypadek jeszcze go nie rezerwowałem. Na razie wziąłem nocleg na dzisiaj przy dworcu kolejowym Central w Sydney - stary ale fajny Royal Exhibition Hotel.

Kiedy rano przyjechałem odprawić się do Singapuru, Pan z Quantasa skrzywił się i zagadał z francuska "marne szanse". Siedząca obok pani dała jednak nadzieję - coś się znajdzie. Na razie poleciła mi zmienić spodnie na długie bo jestem niezgodny z "dress code" linii Quantas. Kiedy przybiegłem w przepisowowym outficie, dowiedziałem się, do Singapuru też nie polecę. Może nastepnym lotem - łapię się do składu jeśli do odprawy nie zglosi się co najmniej 3 pasażerów. W podobnej sytuacji znalazła się nowozelandzka para. Przy okazji wyjaśniło się skąd ten tłok w samolotach. Nie stałem się ofiarą krykieta, tylko tradycyjnych jesiennych 2-tygodniowych ferii szkolnych, które w Australii właśnie się zaczęły.

Siedzę więc sobie w kawiarni i stukam te słowa. 

Następny lot do Singapuru Quantas wykonuje o 17:00 więc z głupia frant poszedłem jeszcze do Malaysiana, który kolejny lot do Kuala Lumpur ma o 14:40. I co? Kolejna wolta. Biorę ostatnie miejsce. Wyląduję dzisiaj jednak w Malezji, a nie w Singapurze. Życie cały czas niesie niespodzianki. Jest jak pudełko czekoladek. Z tym, że niektóre są gorzkie.
Biegnę!



Aoteraoa - Kraina Długich Białych Obłoków

"Życie poczęło się w czasie długiej nocy zwanej Te Po z pierwszych rodziców: Rangi, ojca nieba i Papa, matki ziemi. Tane, ich najstarszy syn - bóg lasów - wyrwał się w ciemnościach spod władzy rodziców i podjął walkę, żeby ich rozdzielić. Wtedy Rangi zapłakał nad swoim losem. Jego łzy spłyneły na Papa, czyli jego towarzyszkę ziemię tworząc jeziora i oceany..."

Tyle Maoryska legenda. Prawda, że podobna do tej z wysp Polinezji, którą przytoczyłem będąc na Tahiti? Nic dziwnego - pierwsi ludzie dotarli do Nowej Zelandii właśnie stamtąd - konkretnie z Wysp Towarzystwa i z Markizów. Pojawili się tam dopiero około 1000 roku naszej ery. To najpóźniej (nie licząc Antarktydy) skolonizowany przez człowieka duży ląd na Ziemi.

Niespełna 800 lat później nieświadomy tego, tę samą drogę z okolic Tahiti pokonał niezmordowany James Cook i w 1769 roku przybił do Wyspy Północnej. W ciągu kilku miesięcy dokładnie zbadał wybrzeża obu wysp, a jego doskonałe mapy służyły żeglarzom przez następne 150 lat.

Znowu jednak - jak w przypadku Australii - pierwsi byli Holendrzy. A konkretnie Abel Janszon Tasman, który przypłynął tu w 1642 roku. Holendrzy, wrogo przywitani przez tubylców, skoncentrowali się na kolonizowaniu Indonezji, a europejskie statki nie wróciły tu aż przez 127 lat, kiedy pojawił się wspomniany Cook. Dzisiaj, imię holenderskiego odkrywcy nosi Tasmania, duża wyspa u wybrzeży Australii, którą odkrył po drodze, a także morze na wschód od niej. Tasman nazwał odkryte przez siebie wyspy Neuw Zeeland (od regionu w Holandii). Nazwę tę potem zangielszyczył Cook i jego następcy.

Ale wróćmy jeszcze do Maorysów. Ich legenda założycielska głosi, że przodkowie Māori przybyli tu w 40 pełnomorskich drewnianych kajakach waka z krainy zwanej Hawaiiki. Wśród pierwszych kolonizatorów był niejaki Kupe, który nazwał nowy ląd Aotearoa - Kraina Długich Białych Obłoków.

Gdzie jest mityczna Hawaiiki? Ten termin wskazywałby na Hawaje, ale ich nazwa też jest wtórna. Bardziej prawdopodobne, że to jedna z wysp Markizów bądź Wysp Towarzystwa. Maorysi wierzą, że po śmierci ich dusze wędrują do pięknej Hawaiiki. Stamtąd też przybywają, gdy rodzi się dziecko. W ten sposób życie zatacza koło.

Pierwsi ludzie na wyspach Nowej Zelandii zastali kompletnie inny, nieznany im świat. Wyspy izolowane przez 80 mln lat - kiedy oddzieliły się od prakontynentu Gondwany - wykształciły wiele gatunków endemicznych roślin i zwierząt. Gigantyczne drzewa pozwoliły budować większe łodzie, a ogromne nielotne ptaki moa zapewniły dostęp do świeżego mięsa. Było ich kilka gatunków od takich wielkości indyka po giganty (dinoris maximus) kilkakrotnie większe od strusia czy emu. Niestety, Maorysi dość szybko wybili te ufne zwierzęta, niemające  wcześniej naturalnych wrogów. Przetrwały choć nielicznie inne nieloty, nieco mniejsze od kury ptaki kiwi, które są obecnie symbolem Nowej Zelandii (a nie również uprawiane tu owoce kiwi).

Kiedy pojawił się James Cook, obie wyspy były zasiedlone przez różne plemiona posługujące się tym samym językiem (z regionalnymi dialektami). Ich liczbę szacuje się na około 100-120 tys.
Niestety Europejczycy przywieźli też choroby i alkohol. A także muszkiety - w 1818 roku plemiona maoryskie zaczęły używać broni palnej do załatwiania porachunków między sobą. W wyniku wojen plemiennych w 12 lat zginęło około 20 tysięcy ludzi. W rezultacie wojen i chorób, na które miejscowi nie byli uodpornieni, ich liczba spadła do 42 tys.

Potem Maorysi byli wysyłani na wojny do Europy. To oni stanowili główną siłę garnizonu Nowej Zelandii, który razem z Australijczykami walczył pod Gallipoli z Turkami w czasie I wojny światowej. Dziś się o nich pamięta. Białe krzyże na zdjęciu to symboliczny cmentarz sprzed 100 lat w miejscowości Ngaruawahia koło Hamilton.

Dzisiaj w Nowej Zelandii jest około 600 tys. osób, które identyfikują się jako Māori. Stanowi to mniej więcej 15% całej 4,5 mln populacji kraju żyjącej na obszarze nieco mniejszym od Polski (gdybyśmy z niej wyjęli województwo Mazowieckie, to by było to). Na kulturze maoryskiej się dzisiaj zarabia. Trzeba przyznać, że jest ona pielęgnowana, wspierana i odpowiednio eksponowana. Jest głównym magnesem dla turystów, a dochody z turystyki stanowią 10 procent PKB. 

Niestety, rzadko korzystają z tego sami Maorysi. W większości ubodzy i gorzej wykształceni, a ich średnia długość życia odstaje znacznie od populacji pochodzenia europejskiego (zwanej przez nich Pākehā). W poszukiwaniu lepszego życia 120 tys. Māori przeniosło się do Australii.

poniedziałek, 30 marca 2015

Przepowiednia Tuhoto Ariki

31 mają 1986 roku z wioski Te Wairoa niedaleko Rotorua, na jezioro Tarawera (w języku Māori: "Spalona Włócznia") wyruszyły dwie łodzie z turystami, chcącymi zobaczyć słynne wtedy różowe i białe tarasy krzemionkowe z naciekami wapiennymi wyglądające trochę jak dzisiejsze Pammukale w Turcji.

Kiedy niezależnie od siebie pasażerowie obydwu łodzi przywieźli opowieść o tym, że widzieli na jeziorze widmowe wojenne "canoe" z ubranymi w żałobne szaty Maorysami, w Te Wairoa zapanowało przerażenie, bo opisane obrzędowe łodzie nie istniały już od 50 lat.

Tuhoto Ariki, miejscowy sędziwy tohunga (kapłan) uznał to za znak, że "cały ten region zostanie zasypany." 10 dni później, krótko po północy 10 czerwca 1886 roku mieszkańców Te Wairoa obudziło trzęsienie ziemi, a następnie wybuch pobliskiego wulkanu Tarawera. Erupcja trwała 6 godzin. Te Wairoa i dwie inne wioski zostały zasypane dwumetrową warstwą popiołu i skał. Zginęło 147 Maorysów i 6 Europejczyków.

Tuhoto Ariki został odkopany dopiero po czterech dniach. Żywy! Zmarł 20 dni później w sanatorium w Rotorua. Nie z powodu odniesionych obrażeń, a ze starości - miał ponad 100 lat, a miejscowi twierdzą nawet, że 110. Poza tym wraz z wybuchem wulkanu skończył się jego świat.

Skończyło się też istnienie pięknych tarasów, które zostały najpierw przykryte popiołem, a potem zalane wodami jeziora Rotomahana.

Dzisiaj w miejscu wioski Te Wairoa jest świetnie urządzone muzeum "Buried Village" i kilometrowy szlak z pozostałościami budynków i przedmiotów wydobytych z wulkanicznych popiołów. Dodatkową atrakcję stanowi piękny 30 m wysokości wodospad, do którego prowadzą strome schody.

Ostatnio, naukowcy odkryli na dnie jeziora fragment słynnych tarasów. Może niedługo będzie je można oglądać w stroju płetwonurka.

Pohutu pomaga zrozumieć krykieta

Biedna Lady Knox. Kto mieczem wojuje, od miecza ginie. Innymi słowy jak Kuba Bogu tak Bóg Kubie. Miałem mocne postanowienie by wrócić do niej te 30 km i stawić się karnie tym razem o 10:15, ale życie przyniosło nowe rozwiązania. Lady Knox po prostu przegrała z konkurencją.

Kiedy wyszedłem z basenów termalnych okazało się, że w spodenkach mam miejscowe banknoty. I... nic się oczywiście nie stało bo Nowa Zelandia podobnie jak Australia swoje dolary produkuje z plastiku. Z przezroczystym okienkiem. Można więc je poddawać obróbce wodnej.

Po kąpieli poczułem glód, poza tym o 16:30 zaczął się wielki finał Mistrzostw Świata w Krykiecie pomiędzy Australią i Nową Zelandią więc chciałem zobaczyć jak to wygląda. Zatrzymałem się w Waikiki Tavern, która ma wielki telewizor, a przed nim tylko trzech gości. Zamówiłem fish and chips. Ryba koku. Bardzo smaczna.

Na ekranie zawodnik Australijski o nazwisku Johnson rozpędza się i z wielkim zamachem rzuca skórzaną piłeczką w kierunku przeciwnika wyposażonego w ochraniacze i drewnianą łopatkę, którą chroni trzy paliki. Nowozelandczyk (Kiwi) odbił piłkę. Kilku Aussie rozstawionych w okręgu próbuje ją złapać. Nie udaje im się. Kolejny rzut Johnsona... To samo. Na tablicy dziwny wynik: 32:2. I tajemniczy dopisek: "Over 6.1". Czyżby Nowa Zelandia prowadziła tak wysoko? Tylko dlaczego cały czas rzucają Aussie.

Pytam jednego młodego człowieka, który wpatruje się w ekran z ogromną uwagą:
- Czy możesz mi objaśnić o co chodzi w tej grze.
Pudło.
- Nie mam zielonego pojęcia. Jestem z Niemiec.
Teraz do akcji wkracza zawodnik Maxwell. On rzuca, a Nowozelandczcy bronią. Euforia na stadionie w Melbourne. Maxwell pierwszym rzutem trafia w jeden z trzech palików. Wyświetla się wielkie słowo "wicket". Bramka jak nic. Ale wynik zmienia się nieznacznie: NZ 36 : AU 3. Nie do pojęcia. Do końca mojej ryby cały czas rzucali Australijczycy i nie było więcej wicketów. Wynik rósł tylko po stronie Nowej Zelandii. Dwaj, najwyraźniej lokalni dżentelmeni wyszli (znudzeni?). Niemiec zamówił taką samą rybę. Jadę, nigdy nie zrozumiem tej gry.

25 km do Rotorua pokonałem spacerowym tempem. O dziwo nie padało - wręcz przeciwnie. Słońce pokazało mi to miasto z jak najlepszej strony. Rotorua (pełna nazwa Maoryska to Te Rotorua-nui-a-Kahumatamomoe, czyli "Drugie największe jezioro okolicy Kuhamatamomoe) to elegancki kurort, trochę jak nasze Zakopane, tylko większy (70 tys. mieszkańców) no i góry znacznie niższe. Lokalną atrakcją nie są oscypki i kolejka na Kasprowy tylko wody termalne, gejzery i inne tego typu diabelskie wynalazki. Rotorua jest też  miastem o największym odsetku rdzennej ludności - 35%. To nieoficjalna stolica nowozelandzkich zjawisk termalnych. W różnych punktach miasta unoszą się opary jak w XIX-wiecznej Anglii z czasów epoki maszyny parowej.

Chyba po raz pierwszy w czasie tego wyjazdu nie miałem wcześniej zarezerwowanego hotelu. Zajechałem do pierwszego w miarę wyglądającego motelu o nazwie Silver Oaks. Trochę przykurzony. W recepcji dość ładna dziewczyna wyglądająca na Maoryskę.
- Wszyscy tak myślą. Ja jestem z Fidżi - mówi Sara.
Poprosiłem o możliwość sprawdzenia pokoju.
- OK, dam Ci najlepszy - uśmiechnęła się.

Otworzyłem drzwi do pokoju 830 na trzecim piętrze i stanąłem jak wryty. Wyobraźcie sobie, że jakieś 20 metrów od okna bulgotało geotermalne błocko, a 60 metrów dalej wzbijał się w niebo gejzer - wyższy od Lady Knox o 10 metrów i czynny cały czas - czasem tylko chwilę odpoczął ale na własnych warunkach i z godnością - bez mydła. Wtedy zrozumiałem, że Lady Knox przegrała rywalizację o me względy i jutrzejsza poranna wycieczka została niniejszym odwołana.

Pokój dość zmęczony wiekiem, jak cały hotel, ale za to czysty. Poza tym nie ma o czym mówić - nie sądzę żebym jeszcze kiedyś miał pokój z widokiem na gejzer. A zapach? No cóż - tak pachnie całe Rotorua. Dam radę.

Mój osobisty gejzer nazywa się Pohutu (czyli w wolnym tlumaczeniu z Māori - Wielki Plusk) i jest częścią parku geotermalnego Te Puia, którego płot biegnie pionowo pod moim balkonem. Po terenie przemieszcza się właśnie jakaś rozkrzyczana wycieczka Japończyków z przewodnikiem. Pomachałem im z okna. OK ja też zrobię trochę zdjęć.

Jako, że słońce jeszcze było nad horyzontem, pojechałem do centrum, które skupia się wokół Fenton Street. Zatrzymałem się przy pięknym budynku miejscowego muzeum otoczonego równie pięknym parkiem "Government Gardens". Przy okazji realizuję prośbę niektórych z Was i publikuję poniżej zrobione tam selfie.

Tuż obok mieści się bardzo skomercjalizowane "Polynesian Spa" o urodzie łaźni miejskiej, nieporównywalnej z Waikiki, które wcześniej odwiedziłem. Podjechałem jeszcze nad jezioro Rotorua. Piękne. Kilkadziesiąt metrów od brzegu parkuje awionetka wyposażona w pływaki zamiast kół. Na brzegu grupa hinduskich dziewczyn robi sobie zdjęcia stając w miejscu "i" w słowie "imagine" stworzonym z powiększonych kostek scrabble. Przyjechały to na studia językowe. Cztery z Radżastanu, jedna z Pendżabu. Wygłupiają się. Robimy sobie wspólne "selfie".

Wielki okrzyk emocji (zdaje się, że to nie była radość) dobiegł z pobliskiego baru. Czyżby jeszcze grali ten mecz? Ostatnia szansa by zgłębić o co w tym krykiecie chodzi. Władowałem się w środek najbardziej zapamiętałych kibiców - sądząc po identycznych koszulkach - aktywnych graczy miejscowego klubu. Jako, że mecz trwał już czwartą godzinę, a oni cały czas żłopali piwo, byli już mocno wstawieni. Usiadłem obok Daniela, 35-letniego specjalisty od układania podłóg, który... był kiedyś z kolegami w Polsce, w Warszawie i Krakowie ("Boże, jakie wy macie tam dziewczyny!").

Na ekranie piłkę ciągle rzucają Australijczycy, a wynik jakiś kosmiczny: 168 do 8 dla Nowej Zelandii. Nastroje oglądających jednak minorowe. Ki diabeł? Przy kolejnym rzucie Aussie, zawodnik Black Caps (oficjalny pseudonim Nowozelandczyków) odbił piłkę tak nieszczęśliwie, że jeden z rozstawionych wokoło zawodników w żółtych kostiumach złapał piłkę w locie, po czym wykonał dziki taniec radości. Stadion w Melbourne oszalał, a moi kompani z kolei wykrzykiwali słowa, których starałem się nie rozumieć. "Wicket" - a więc to nie tylko trafienie w paliki daje to coś...

Jest źle - mówi Daniel. - Jesteśmy pod presją. Zaraz może być po zawodach. I rzeczywiście, chwilę później Australia zdobyła 10 punkt (wicket), ale po stronie Nowej Zelandii licznik zatrzymał się na 183... Załamani kibice zaczęli dyskutować, a ja pospieszyłem z wyrazami współczucia. Daniel na to: - Wiesz co, tak naprawdę to jeszcze mamy szanse, ale niestety niewielkie. Na razie to tylko skończyła się pierwsza połowa.

No dobra - oto co zrozumiałem z tej gry. Grają drużyny 11-osobowe. Jedna drużyna rzuca skórzaną piłeczką, druga broni 3 pionowych palików. Każdy rzucający ma 6 rzutów składających się na jednego "overa". Po szóstym rzucie następuje zmiana gracza rzucającego.  Drużyna rzucająca rozstawia pozostałych graczy w wielkim kole. Ich zadaniem jest nie dopuścić do tego, by uderzający rzuconą piłkę gracz odbił ją poza boisko, a przynajmniej od bandy.
Przez całą pierwszą połowę drużyna odbijająca, czyli w tym przyladku Kiwi, buduje przewagę punktową. Każde odbicie poza boisko to 10 punktów, jeśli piłka dotknie bandy - 6 punktów. Po jednym punkcie za jakiekolwiek trafienie w piłeczkę. Drużyna rzucająca natomiast zdobywa wickety - trafiając piłką w paliki albo łapiąc w locie odbitą piłkę. Zdobycie wicketa (powiedzmy, że "bramki") eliminuje z gry odbijającego, który popełnił błąd. Gra się więc do 10 wicketów. Drużyna odbijająca stara się wypracować jak największą zdobycz punktową. Nowa Zelandia zanim Aussie zdobyli 10 wicketów zebrała 183 punkty w czasie 45 "overów" (każdy over to 6 rzutów).
Proste?
Potem role się odwracają. Przez całą drugą połowę rzucała Nowa Zelandia, a Australia gromadziła punkty.

Ja drugiej połowy nie oglądałem. Wróciłem do swojego pokoju hotelowego i pisałem spoglądając na podświetlony gejzer Pohutu i na wiszący niemal pionowo nad nim Krzyż Południa, układ czterech położonych blisko siebie gwiazd, rozpiętych niejako na planie latawca. Krzyż południa można oglądać tylko na półkuli południowej. Pod nim, nad horyzontem stoi z łukiem gotowym do strzału mój ulubiony Orion, który "wędruje" po nieboskłonie i bywa widoczny na obydwu półkulach. W połączeniu z gejzerem i bulgocącym błockiem absolutna MAGIA!

Finał krykieta zakończył się o 23:08 czyli po niecałych 7 godzinach. Miejscowi twierdzą, że przedwcześnie; że Black Caps nie postawili się odwiecznemu rywalowi w sposób wystarczający. W drugiej połowie Aussie potrzebowali tylko 33.1 overów, żeby zgromadzić więcej punktów (zgromadzili 186), a w tym czasie Nowa Zelandia zdobyła tylko trzy wickety. A więc klęska. Ale to był dopiero pierwszy finał Kiwi, a Aussi zdobyli właśnie 4 tytuł mistrzów świata. Następnym razem pójdzie lepiej...

Niech już nikt nigdy nie mówi, że piłka nożna jest nudną grą.


niedziela, 29 marca 2015

Świat jest piękny

- Lady Knox is done for today - powiedział  wyposażony w służbowy uśmiech potężny Maorys.
- What?
- No tak. Wybuchł godzinę temu. Ale możesz przyjechać jutro na 10:15.
Dżizas, przecież w przewodniku podsuniętym mi dwa dni temu przez Karen było wyraźnie napisane: codziennie o 11:15.

Tak to jest z tymi kobietami. Gonisz za taką, robisz co w Twojej mocy i często się okazuje,  że już po zawodach. Chociaż lepsze to niż gdyby się miało okazać, że to pomyłka.

Kowalski, opcje? Przecież ten gejzer, nawet jeśli wyrzuca wodę na 20 m nie jest tu jedną atrakcją. Jest ich całe mnóstwo. Spojrzenie w niebo. Bez zmian, leje od wczoraj, od 16:00. Zaciągnięte. Bez szans na zmianę. Ale przecież nie będę siedział w tym centrum i gapił się na sklep tylko dlatego, że pada. Moze tak padać do jutra. Mimo niewątpliwych zadatków, z cukru nie jestem. Poza tym mam kurtkę przeciwdeszczową - tak wiozę ją z Polski w swoim mikrobagażu. To taki spryciarz,  że mieści się w swojej własnej kieszeni. Teraz jak znalazł. No i ten super nieprzemakalny plecak!

Zakupiłem bilet i ruszyłem raźno na szlak. Wai-o-tapu w języku Māori, czyli maoryskim (prawda, że słowo zbliżone to tahitańskiego Maohi? ) znaczy "Święte Wody". I rzeczywiście wody o różnych barwach i temperaturze tutaj nie brakuje.  

Zacząłem jednak od błota. "Mud Pool", to wielkie pole wypełnione bulgocącą szarą masą, nad którą unoszą się opary śmierdzące zgniłymi jajami. Siarkowodór. Nie wiedzieć czemu przypomniała mi się idiotyczna reklama tynków Atlas.

W głównej części parku było już bardziej interesująco. Zapach ten sam, ale przed oczami co chwila coś innego: a to "dziura diabła" żółto-zielona od osadów siarki, a to jakiś mały gejzerek, który daje radę bez mydła, obok bulgocący gorący strumyk spadający kaskadą, a to znowu błotne dziury i kratery. Co krok ostrzeżenia: uwaga temperatura 100°C.

Deszcz zacina zdrowo, a ja w jakiejś dziwnej euforii. Może to świństwo, którego się nawdychałem tak działa. Nie jestem sam w tym deszczu - spotkałem z setkę osób. Wszyscy mokną uśmiechnięci. Dużo Niemców - czyżby aktualny brak wojen rekompensowali sobie wizytą w piekle? (Wiem - to nieładne stwierdzenie, ale nie mogłem się powstrzymać - obiecuję poprawę).

Mój poziom entuzjazmu wzrósł jeszcze bardziej kiedy doszedłem do wielkiego basenu zwanego "paletą artysty". Rzeczywiście, nawet w tym deszczu kolory są piękne, od głębokiego błękitu, przez szaragd, zieleń, żółty, aż do czerwieni w przylegającym "basenie szampana" z gotującą się wodą i bąbelkami dwutlenku węgla. Z tablicy informacyjnej wynika, że ta dziura o średnicy ledwie 20 metrów ma aż 70 metrów głębokości. Na dnie tego krateru  woda ma 230°C, na powierzchni tylko 90°C.

Przez środek "palety artysty" prowadzi drewniany pomost. Super sprawa. Nawet ten zapach daje się wytrzymać. Podążając dalej za strumykiem dochodzi się do dwukolorowego jeziora - wpadająca woda jest zielona, reszta niebieska. Ale kolorystyką bije wszystko krater z wodą w kolorze szmaragdu zaprawionego żółtym barwnikiem o uroczej nazwie "kąpiel diabła".

Po godzinie spaceru w oparach absurdu, wróciłem do centrum turystycznego kompletnie przemoczony ale szczęśliwy. Zmieniłem spodenki i sandały (góra była sucha dzięki przemyślnej kurtce z kapturem). Przy okazji okazało się, że mój plecak jednak ma granice nieprzemakalności i wszystko w środku jest wilgotne łącznie z iPadem i telefonem. Teraz porządna gorąca kawa i ciastko.

Kiedy skończyłem pić cappuccino posypane pysznym cynamonem, w budynku zrobiło się jasno, normalnie jak w dzień! Gęste chmury w cudowny sposób rozpierzchły się i swoją wachtę zaczęło słońce. Cudownie.

Kiedy wróciłem do samochodu okazało się, że temperatura skoczyła z 16 do 20°C. Już miałem odjechać, ale... zaraz. Przecież te kolory! Wróciłem na szlak - dzięki temu poniżej możecie obejrzeć lepsze zdjęcia.

O ile Hobbiton to produkt kultury masowej, który nie każdego porwie czy zainteresuje, to Wai-o-tapu jest miejscem absolutnie wyjątkowym. Ośrodek powadzony przez Maorysów jest absolutnie wart swojej ceny, zresztą ponad dwukrotnie niższej niż w przypadku wspomnianej baśniowej krainy stworzonej na potrzeby ekranizacji książek Tolkiena.

Ruszyłem w kierunku pobliskiego Rotorua, które jest centrum terenów geotermalnych na Wyspie Północnej. Po kilku kilometrach natknąłem się na znak "Waikiki Valley Thermal Pools". Tylko 6 km w bok...

To było rewelacyjne trafienie. Kompaktowy, bardzo przytulny ośrodek z 6 basenami zasilanymi bezpośrednio ze źródła Manaroa, największego źródła wrzącej wody w Nowej Zelandii. Zanim woda wpłynie do basenów tworzy piękny strumień w głębokim parowie spowitym unoszącą się parą wodną i niesamowitą roślinnością na brzegach. I - co ważne - bez zapachu. Wzdłuż strumienia prowadzi piękna ścieżka turystyczna.

Przez półtorej godziny moczyłem się w basenie o temperaturze 38,5°C beztrosko gawędząc ze starszą parą mieszkającą niedaleko (z pochodzenia są w drugim pokoleniu Holendrami) i angielskim małżeństwem z trójką albinotycznych dziewczynek z Manchesteru. Wspaniali ludzie. Rozmawialiśmy o życiu jakbyśmy się znali wiele lat.

Świat jest piękny. I niezwykły.

Kto wyśrubował Krystynę

Gdyby tak wziąć wielką szpilę i wbić ją pionowo w globus w punkcie o nazwie Warszawa, a następnie przeprowadzić dokładnie przez jego środek, to szpila wyszłaby z globusa na Oceanie Spokojnym, niedaleko brzegów Wyspy Południowej (jak wiadomo na Nową Zelandię składają się dwie duże wyspy o nieskomplikowanych nazwach i wiele maleńkich). Ten eksperyment przeprowadziłem jeszcze w dzieciństwie niszcząc przy okazji szkolny globus. Przez dziesiątki lat nikt się nie dowiedział, że to ja. Aż do dzisiaj.

Po Hobbitonie ruszyłem na południe do Turangi nad jeziorem Taupo. Deszcz towarzyszył mi cały czas, a ołowiane chmury zdały się wisieć tuż nad głową. Psuło to trochę widoki, a naprawdę było co oglądać. Wyspa Północna jest niesamowicie urozmaicona. Teren pofałdowany jak na Mazurach, tylko znacznie mniej wody. Na tych pagórkach co chwilę widziałem pasące się nawet w tym deszczu stada dziesiątek owiec i krów. Łąki jak okiem sięgnąć, innych upraw niewiele. W Nowej Zelandii nie ma wsi w naszym rozumieniu. Są porozrzucane na wzgórzach pojedyncze farmy i miasta, głównie parterowe.

Noc w Turangi była bardzo przyjemna - lubię spać gdy słychać bębniący o dach deszcz. Miejscowość piękna i romantycznie położona nad wielkim jeziorem Taupo dokładnie w środku Wyspy Północnej. To największe jezioro w Oceanii (nie licząc wysychającego australijskiego Eyre). Dla porównania - niemal sześć razy większe od naszych Śniardw. Jego średnia głębokość to 110 metrów, podczas gdy nasze największe jezioro jest płytkie - średnio raptem kilka metrów. Ta masa wody wypełnia zapadlisko na styku płyt tektonicznych: pacyficznej i australijskiej. Ta pierwsza wciska się pod tę drugą, powodując co jakiś czas trzęsienia ziemi, erupcje wulkaniczne i zjawiska geotermalne, dla których w te okolice przyjechałem.

Ciągle padający deszcz nie ułatwiał pakowania i kiedy włączyłem Krystynę, ta pokazała, że do Wai-o-tapu dojadę o godzinie 11:16. Niech to szlag. Myślałem, że jestem bliżej. Tymczasem słynny gejzer "Lady Knox" wybucha tam codziennie o 11:15 wspomagany zresztą przez obsługę parku, która wrzuca w czeluść mydło techniczne, które zmniejsza napięcie powierzchniowe. Tak wspomagana Lady Knox daje wtedy upust swej złości.

OK, jeśli pojadę szybko, to może urwę parę minut. A tu jeszcze muszę się zatrzymać, żeby zrobić zdjęcie tego wielkiego jeziora, którego wczoraj po ciemku przecież nie widziałem. Zatrzymałem się dwa razy. Co ja stop, to Krystyna 11:17. Zdjęcia i tak do niczego, bo leje nieustannie. Wycieraczki na trzecim biegu ledwie dają radę.

Docisnąłem. Droga jakości naszej drogi krajowej, ale łatwiej się jedzie bo mniej skrzyżowań i miejscowości, choć więcej zakrętów. Tylko te samochody jadące spacerowo nie więcej niż przepisowe 100 km/h. Nauczyłem się wyprzedzać, że tak powiem - a rebour (na prawy pas i myk na lewy). Wiem, wiem, nie powinienem...

Leje jeszcze bardziej, o ile to możliwe. A Krystyna niechętnie rezygnuje z kolejnych minut. Kto ją tak wyśrubował? Te nowoczesne Krystyny są na tyle sprytne, że uczą się stylu jazdy i na bieżąco dostosowują przewidywany czas przybycia. To musiał być jakiś turysta z Europy, bo miejscowi tak nie jeżdżą. Australijczycy i Amerykanie też nie. 

W połowie dystansu Krystyna pokazała czas dojazdu 11:11. Jest dobrze, powinienem zdążyć. Pełna koncentracja i staram się nie przekraczać 120 km/h. No chyba, że odcinek prosty i pusty. Powiem wam - ta Toyota Yaris to zacny samochód, a to było najtańsze i najmniejsze dostępne na lotnisku auto.

Na zalany deszczem parking Wai-o-tapu wpadam zadowolony. Zdążyłem. Na prawie 100 km urwałem Krystynie całe dziesięć minut. Nieźle. I wtedy mnie olśniło. A może to ja sam wyśrubowałem Krystynę? Może się ta bestia tak szybko uczy - przecież wczoraj też nie jechaliśmy  spacerkiem. No ale jak ktoś ma 4 dni na zwiedzenie Nowej Zelandii...

Truchtem do visitors center. Zegarek pokazuje 11:08. Dawać mi tu Lady Knox...

sobota, 28 marca 2015

Bilbo i żelazny dąb

Dzisiaj było jak to w życiu. Czasem słońce, czasem deszcz. I dosłownie i w przenośni.

Rano mżawka kurzawka. Chciałem ją przechytrzyć i przeczekać, ale ona była sprytniejsza i zamieniła się w deszcz ciągły, a krople gwałtownie przybrały na wadze. Zapakowałem się więc do samochodu kompletnie mokry.

Kiedy ruszyłem, minęło mnie kilka wozów policyjnych na sygnale. Przez chwilę pomyślałem, że pani "Tego nie mogę powiedzieć" z lotniskowego immigration jednak znalazła mi jakiegoś haka w życiorysie i właśnie po mnie jadą. Odruchowo skuliłem się w sobie... Uff, pojechali dalej.

By dopasować się do ogólnego nastroju tego dnia, włączyłem stację New Zealand Concert - muzyka poważna w większości przypadków sprawdza się w czasie deszczu. FM 92,6. Rachmaninow jest OK.

Autostrada A1, jedyna droga łącząca Auckland z resztą kraju, jest zatłoczona do granic możliwości. Posuwamy się 60 km na godzinę. Deszcz zamienia się w ulewę. Teraz poruszamy się z prędkością 30 km/h. Deszcz przestaje padać. Stoimy. Znowu policja na sygnale. No, teraz to już mnie mają. Nawet uciekać nie ma gdzie... Jednak nie, to tylko jakaś kolizja.

W radio prowadzący rozmawia z profesorem Uniwersytetu w Austin w Teksasie o mikrobach i bakteriach żyjących w ludzkim ciele. Ze szczególnym uwzględnieniem ciała po jego śmierci. Fantastycznie. Dzień do takich rozważań idealny. Pan profesor odkrył, że w momencie śmierci człowieka cześć z miliardów bakterii zamieszkujących jego ciało szybko ginie, inne natomiast dostają sygnał do przyspieszonego rozwoju. Co więcej, one "wyczuwają" nadchodzącą śmierć ciała i reagują zanim jeszcze delikwent stanie się denatem.
- Każda najdrobniejsza zmiana w chemii ciała wywołuje natychmiastową reakcję mikroorganizmów je zamieszkujących. Życie w ciele człowieka po jego śmierci  kwitnie jak nigdy wcześniej - twierdzi profesor. Okazuje się, że badając szalejące i namnażające się tam bakterie można bardzo dokładnie określić moment śmierci człowieka, a także jej przyczynę. Badania profesora "od życia po śmierci" już znajdują zastosowanie w kryminologii.

W porządku. Słońce wyszło, więc może jednak przełączę się na jakiś luz. Radio The Hits - niezła muzyka, tylko czy pomiędzy piosenkami prowadzący muszą udowadniać jacy są fajni i radośni. Najwyraźniej ta choroba prezenterów radiowych jak dżuma przeniosła się też na półkulę południową. 

Zapowiadałem na dzisiaj wrota piekieł. Ale w związku z tym, że zrobiło się trochę późno, a i o piekle już trochę było - może by tak pójść baśniowo, zwłaszcza, że to po drodze. Zastanawiałem się, czy ja w ogóle chcę to zobaczyć bo ani książki, ani filmy nadmiernie do mnie nie przemówiły. Trochę nie moja bajka. Ale może Wy byście chcieli. Poza tym być tutaj i nie zajrzeć - grzech.

Krystyna, której poleciłem znaleźć Hobbiton przywiozła mnie do centrum miasta Matamata (zauważyliście już, że  Maorysi mają tendencję do powtarzania pewnych kwestii). Zaraz, chwila - przecież nie jest możliwe sfilmowanie czegokolwiek na tych ulicach. Stoi owszem budynek stylizowany na chatki hobbitów, ale to nie może być tu. Okazuje się, nasze hobbitowo jest 20 km za miastem i dociera się tam specjalnym autobusem. Wycieczka trwa trzy godziny....

O.... nie ze mną te numery. Zawiozą mnie tam i przez godzinę będą trzymać w sklepie z pamiątkami zanim pozwolą wrócić. Będę uziemiony. Dawać mi tu mapę.

We wrześniu 1998 roku Sir Peter Jackson poszukiwał odpowiednich plenerów do sfilmowania trylogii J.R.R. Tolkiena "Władcy Pierścienia". Z samolotu wypatrzył niezwykle pięknie ukształtowany teren na farmie Alexander 20 km na południe od Matamata.

Rzeczony Alexander zdziwił się, że będą ryte dziury w ziemii, ale na hodowanych tu owcach nigdy by tyle nie zarobił, choć jest ich wiele - dzisiaj na tej gigantycznej farmie żyje ich 13 tys. Kiedy gospodarz zobaczył jeden dzień zdjęciowy, w którym aktorzy biegali po jego terenie wyposażeni w wielkie owłosione stopy, trochę się wystraszył, że kiedy film wejdzie na ekrany, to jego farma zostanie wystawiona na pośmiewisko. Na wszelki wypadek, żeby się nie denerwować, więcej tu nie zaglądał.

Na potrzeby filmu wykopano 39 dziur w ziemi i zabezpieczono je drewnem i tworzywami sztucznymi. Tylko do kilku z nich daje się wejść. Pozostałe to atrapy. Na wzgórzu potrzebne było wielkie drzewo - rozłożysty dąb. Znaleziono taki w Matamata. Ścięte drzewo podzielono na kawałki po czym zmontowano w odpowiednim miejscu. Kilkanaście tysięcy sztucznych liści przywieziono z Tajwanu i każdy osobno przymocowano do martwego już dębu. Z tworzyw sztucznych zbudowano młyn i pokryto go słomą z rosnącej w pobliżu trawy pampasowej.

Po 10 latach, kiedy Jackson chciał sfilmować tu "Hobbita", pojawił się gigantyczny problem. I to dosłownie. Dąb ścięty przed dekadą już dawno został przerobiony na papier, a plastikowe sztuczne liście poszły do recyklingu. I wtedy zdecydowano się dokładnie odtworzyć kształt oryginalnego drzewa, tym razem z trwałych materiałów - ze stali i silikonu. Dąb ten nadal stoi i będzie stał nad chatą Bilbo co najmniej przez następne 50 lat, bo taką gwarancję dał wykonawca. Ponadto, odnowiono wszystkie "domki" i dobudowano kilka nowych.

Prace przygotowawcze trwały 2 lata, a same zdjęcia w październiku 2011 zajęły tylko dwa tygodnie. Film rozsławił Nową Zelandię na całym świecie, a Nowozelandczcy wiedzą jak tę sławę spieniężać. Nie brakuje takich, którzy przylatują tu z drugiej półkuli tylko po to, by zobaczyć to miejsce. Czy warto? Jeśli ktoś jest zakochany w tych książkach i filmach - z pewnością tak. Ale wielu może się rozczarować. Teren piękny, ale nie ma tu jednak tej magii, która została wykreowana na ekranie. Cena wstępu natomiast mocno przesadzona - 75 dolarów nowozelandzkich (x 2,7 zł).

W mojej grupie pełen przekrój pokoleniowo-narodowosciowy: głośni młodzi Amerykanie, spokojni Anglicy, wielodzietna i niezwykle rozbudowana hinduska rodzina, trzaskający masę zdjęć mlodzi Japończycy; para Holendrów w zaawansowanym wieku, grupa osób hiszpańskojęzycznych, młoda Niemka i Polak... w świetnej formie.

Marion to imię francuskie, ale jest popularne także po niemieckiej stronie granicy. Jest drobniutka i ginie wręcz w bordowym kapeluszu, który dzisiaj nosi. Przez całe dwie godziny zwiedzania jest niespokojna, bo zanim wsiadła do tego autobusu zgubiła kluczyki od wynajętego samochodu. Już drugi raz. Wcześniej to samo zrobiła na plaży, ale wtedy się znalazły. Marion niedawno skończyła liceum i zrobiła sobie rok przerwy ptxrf rozpoczęciem studiów na wydziale fizyki. Spędziła 5 miesięcy w Australii; trochę pracując, trochę podróżując. Do Nowej Zelandii wpadła na dwa tygodnie. Jeszcze nie wie co będzie później robić.

Zaczęło padać...

Curtis, młody Anglik, który w ramach programu "Work and Travel" jest naszym żywiołowym przewodnikiem, opowiada dwie historie. Pierwsza jest o pewnym młodym Niemcu, który przyjechał tu w stroju hobbita. Nie byłoby może w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że miał 190 cm wzrostu. Wszedł do położonej na szczycie chaty Bilbo i powiedział, nie wraca; że tu zamieszka. Odpowiednie służby przekonywały go do późnego wieczora by opuścił lokal. Udało się dopiero z użyciem sporej ilości piwa. 

Druga jest mniej porywająca. Pewien Amerykanin w dwie godziny zrobił 3 tysiące zdjęć. Cztery razy wymieniał kartę pamięci w aparacie. Stwierdził, że musi mieć wszystkie możliwe ujęcia. Moim zdaniem był on jedynym gościem w historii Hobbitonu, który tak naprawdę go nie widział.

Po powrocie do centrum turystycznego na wszystkich czekał sklep, a na Marion szczęśliwie odnalezione kluczyki od samochodu.
- Teraz będę je nosiła cały czas na palcu - powiedziała, a wielki kamień ulgi spadł jej z serca i potoczył się chrzęszcząc hałaśliwe po białym żwirze podjazdu... Marion nie była w stanie powtórzyć słowa "chrzęszcząc".