piątek, 27 marca 2015

Kauri rządzą

Wczoraj nic nie napisałem, prawda? Wróciłem dość późno z objazdu okolicy, a potem piłem wino z Karen.

Karen jest uroczą kobietą w wieku 50 +, nowozelandką z krwi i kości. Jej przodkowie przyjechali tu wiele pokoleń temu z Manchesteru. Jest właścicielką Kiwi Heritage Homestay, w  którym się  zatrzymałem.
Zanim kupiła ten dom, była specjalistką w   firmie informatycznej. Nienawidziła tego pośpiechu i rygoru. Teraz ma spokój. Swój domowy hotel na przedmieściach Auckland prowadzi od roku i daje radę bez pracy etatowej. Pomagają jej wysokie ratingi na booking.com i TripAdvisor. Zasłużone.

Karen jest singielką, podobnie jak jej dwie siostry. Ma dorosłą córkę i wnuki, ale  nigdy nie wyszła za mąż. Jest szczęśliwa. W maju ze starszą siostrą rusza w pierwszą podróż do Europy. W planach Portugalia, Hiszpania, Francja, Włochy i Chorwacja. Polska? - jednak zupełnie nie po drodze.

Dom z roku 1940 jest pełen starych mebli, różnych drobiazgów i bibelotów. Lubię takie miejsca z duszą. I to łóżko! Po przyjeździe z lotniska spało mi się tak dobrze, że postanowiłem tu zostać na jeszcze jedną noc.

Za radą Karen ruszyłem na zachód do Waitakere Ranges Regional Park obejmujący lasy deszczowe porastające niewysokie góry schodzące klifami do morza. Zapachy i dźwięki tego lasu najlepiej można poczuć w Arataki Visitor Center, gdzie jest ścieżka dydaktyczna i dwa szlaki turystyczne.

Królują tu drzewa kauri z podłużnymi, twardymi listkami, drzewa rimu, które ma zwisające igiełki i manuka - drzewa herbaciane, z herbatą nie mające nic wspólnego. Dające za to znakomite olejki eteryczne. Las jest gesty i wilgotny. Huczy dźwiękami najróżniejszych cykad, owadów i ptaków. Jak przystało na las deszczowy, w połowie szlaku dopadło mnie moje ulubione zjawisko pogodowe. Dziwny deszcz - tak drobnych kropelek jeszcze nie widziałem. Zupełnie jakby ktoś rozpylał z góry wodę przez bardzo gęste sito. Ta mżawka przy temperaturze 25°C była bardzo przyjemna. W nocy jest tu 16 stopni. Ciepło jak na koniec września. Tak - marzec w Nowej Zelandii to odpowiednik naszego września. Polski typ klimatu jest tu na Wyspie Poludniwej, a w zasadzie w południowej połowie Wyspy Południowej.

Centrum Arataki jest super nowoczesne i świetnie wyposażone. Widać dbałość o każdy szczegół. Nowozelandczcy dbają o turystów, ale tez o swoją przyrodę. Przy wejściu na szlak jest nawet specjalny spraj do spryskiwania butów by nie roznosić chorób zagrażających kauri. To wielkie drzewo jest uważane przez Maorysów za symbol siły i godności. Na swoje nieszczęście produkuje też znakomite drewno, co w dużej mierze spowodowało przestrzebienie dawnych lasów kauri. To endemit - występuje tylko na wyspach Nowej Zelandii.

Potem ruszyłem krętą drogą do Karekare, wioski zagubionej w górach. Pięknie i daleko. Dobrze, że jechałem sam, bo zatrzymywałem się co chwila by robić zdjęcia. Fotografowałem właśnie przydrożne skrzynki kiedy zatrzymał się samochód.
- Co robisz - zapytała starsza Pani.
- Ten miś, którego ktoś posadził przy skrzynkach, po prostu aż prosił się o zdjęcie.
- Wygląda dziwnie. Ktoś go musiał znaleźć gdzieś w lesie, a kapelusz i okulary pojawiły się później - wyjaśniła.
- Jak się tu żyje?
- Jeśli ktoś lubi spokój i ciszę to idealne miejsce.

Potem krętą drogą zjechałem do położonej nad oceanem miejscowości Piha (pamiętaj - lewa strona; trzymaj się lewej). To senne miasteczko to mekka surferów, bo są tu znakomite fale, ale też niebezpieczne prądy wsteczne. Na plaży wznosi się na 101 metrów skała zwana Lions Rock. Trzeba naprawdę dużej wyobraźni by w jej kształcie dopatrzeć się lwa, a stąd podobno wzięła się jej nazwa. Plaża o piasku koloru opiłków żelaza. Piękna i elegancka szarość.

W jedynej restauracji/barze Cafe Piha najlepsza pizza (Marinara) na półkuli południowej. Z kieliszkiem miejscowego Chardonnay.

Wieczorem Auckland. Co mogę powiedzieć o największym mieście Nowej Zelandii. Że jest. Nie rzuca na kolana, chociaż Queen Street i uliczki do niej przylegające mają swój urok, a liczne bary i restauracje w ogródkach ulicznych tętnią życiem. Nad Centrum, które zresztą można przejść w 10 minut, góruje charakterystyczna wieża telewizyjna. Ale daleko jej i urodą i skalą do podobnych wież w Berlinie i Toronto, czy choćby tej, którą widziałem niedawno w Sydney.

I wcale nie piszę tego "po złości" - z moją oceną nie ma nic wspólnego fakt, że spóźniwszy się na parking dosłownie kilka minut po opłaconym czasie zastałem już za wycieraczką bilecik wartości 100 dolarów (PLN X 2,7). Zen........

Auckland jest jednym z największych miast świata - poza niewielkim centrum jego parterowe przedmieścia ciągną się dziesiatki kilometrów we wszystkich kierunkach. Mieszka na tych terenach prawie 1,5 mieszkańców.

Za chwilę żegnam się z Karen i ruszam do wrót piekieł, gdzie nad bulgocącymi błotami unosi się zapach siarki. Na lodówce Karen zostanie dumny trójwymiarowy orzeł kupiony na Okęciu. Niech lata wysoko.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz