czwartek, 19 marca 2015

ESTA countries

Osiem godzin lotu minęło bardzo przyjemnie; trochę czytałem, trochę pisałem, obejrzałem też poruszający film biograficzny o Stephenie Hawkingu, którego "Krótką historię czasu" kiedyś przeczytałem. To ciężki film - piękna ale trochę smutna historia o sile miłości i triumfie umysłu nad ciałem.

Na lotnisku w Los Angeles otrzymałem dowód na coś przeciwnego: triumf ciała nad umysłem. W supernowoczesnym terminalu przylatujących podróżnych witają dwa znaki:
"Citizens of US and Canada"
"Citizens of ESTA countries."

Ciekawy podział. Co to jest ESTA? Czyżby w czasie mojego tygodniowego pobytu na środku Pacyfiku, powstała jakaś  globalna organizacja zrzeszająca gorszą resztę świata? Zacząłem kombinować z tym skrótem.
      Emigrants Surprisingly Traveling to America   
      Embarrassed Strangers Totally Abandoned
      Exclusively Strange Traditional Approach.
Sądząc po tym jak powoli poruszała się kolejka w grupie ESTA, najbardziej prawdopodobne wydało mi się takie rozwinięcie tajemniczego skrótu:
      Everyothercountry that Sucks Terribly Ah!
Nic z tych rzeczy. Prawidłowe rozwinięcie skrótu brzmi technicznie: Electronic System for Travel Authorisation. Konia z rzędem temu, kto się domyśli, że chodzi o wszystkich ludzi świata oprócz dwóch narodów wybranych. Dodam jeszcze, że nigdzie skrót nie był rozwinięty. Co to jest ESTA dowiedziałem się pytając otyłą, elegancką urzędniczkę kierującą ruchem.

Potem był jeszcze drugi odsiew.  Wszystkich ESTA-ków popędzono do automatycznych skanerów i tam posiadacze paszportów z krajów z obowiązkiem wizowym zobaczyli komunikat: country not eligible. - Don't worry, don't worry - ustaw się teraz bracie w tej kolejce zawijającej się kilka razy wokół wielkiej hali.

Dopiero w tej kolejce spotkałem Guillerme i Caroline, moich Argentyńczyków z Linarevy. Ponarzekaliśmy na jankieskie metody, a że Latynosów było więcej, zrobił się niezły hiszpański jazgot.

US and Canadian Citizens już dawno zniknęli, a ja tkwiłem w długiej kolejce. Bite dwie godziny. A urzędnicy w budkach sprawiali wrażenie jakby prowadzili strajk włoski. Tego poczucia niezwykłej wyjątkowości i traktowania innych z góry najbardziej w Amerykanach nie lubię.

Starszy taksówkarz w grubych szkłach krótkowidza powitał mnie mocnym słowiańskim akcentem. Miał wyraźny problem z wpisaniem do nawigacji samochodowej adresu hotelu Crystal Inn Suites&Spas, którego zresztą nazwa obiecuje zdecydowanie za wiele.

Zrobiło się łatwiej, gdy przeszliśmy na rosyjski. Męczyłem się trochę szukając zapomnianych słów, ale Vladimir stwierdził, że "u tiebia russkij na haraszom urownie". Tak czy inaczej ucieszył się, bo nieczęsto może tu porozmawiać w swoim języku. Tzn. ponarzekać.

Vladimir wyjechał z Moskwy 23 lata temu. Twierdzi, że zmusił go do tego pucz Janajewa. Trudno mi w to uwierzyć, bo o ile pamiętam to ta próba przywrócenia Związku Radzieckiego została zdławiona przez Jelcyna zaledwie w tydzień. Ale nie będę się kłócił przecież.

Tak czy inaczej Vladimir trafił do Los Angeles w 1992 roku i do tej pory nie może się do tej "bandyckiej" Ameryki przystosować. Tęskni do Moskwy.
- Wróciłbym ale tam korupcja. Jak znasz kogoś to jesteś gość. Nie masz znajomości to nic nie znaczysz.

Kiedy dowiedział się, że jadę dookoła świata złapał się za głowę trochę jak mój ojciec:
- I chciało Ci się tak na poniewierkę jechać. Co Ty z tego będziesz miał. Poza tym gdzie Twój bagaż - w tym plecaku się mieścisz? Na miesiąc - nie mógł wyjść z podziwu.
- Niech Cię Bóg prowadzi - powiedział na pożegnanie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz