piątek, 13 marca 2015

Autobusem do Taravao

Podróżowanie autobusem po Tahiti to wyzwanie. W zasadzie powinno być proste bo na wyspie jest tylko jedna droga, która po prostu ją opasuje. Trudno jest więc się zgubić. Tyle tylko, że autobusy jeżdżą jak chcą. Dosłownie.
Nie istnieje coś takiego jak przystanki autobusowe czy rozkład jazdy. Autobusy zatrzymują się w dowolnych miejscach. Trzeba po prostu stanąć i machnąć ręką. Także wysiadający mogą zatrzymać autobus w dowolnym miejscu - służą do tego specjalne przyciski. W rezultacie przystanki mogą być co kilkadziesiąt metrów, a pokonanie 30 km może zająć godzinę. Trudno więc by w tej sytuacji działał rozkład. Za to przejazd jest tani. Kurs na drugi koniec wyspy kosztuje 10 zł. To jedyna chyba rzecz, która tu jest tania.

Dzisiaj wybrałem się do Taravao, które leży na przesmyku pomiędzy Tahiti Nui  (Dużą Tahiti), a Tahiti Iti, jej mniejszą bliźniaczką. Środek obydwu jest bardzo górzysty i generalnie niedostępny.
Taravao to rolnicze zagłębie, bo tylko tu jest na tyle płasko, że daje się coś uprawiać. No i na tym właściwie opis tej miejscowości można by zakończyć, gdyby nie fakt, że tu naprawdę zrobiło się egzotycznie. A ludzie są bardzo przyjaźni. Każdy chce bardzo pomóc i wskazuje inne miejsce, gdzie zatrzymują się autobusy. A te od ponad godziny nie jeżdżą bo rozwożą dzieci z miejscowej szkoły. To dlatego wszystkie mają napisy transport scholaries. Jak skończą rozwozić to wrócą na trasę. Pytania o której godzinie miejscowi nie rozumieją. "Jak skończą rozwozić".

Skończyły o 17:00 i ja zabrałem się takim łączonym gimbuso-kursem do stolicy. Niektórzy uczniowie dojeżdżają nawet kilkadziesiąt kilometrów. Zdaje się, że następne liceogimnazjum jest dopiero w Pape'ete. Ale dzięki temu obejrzałem sobie wschodnią część wyspy, która jest bardziej dzika i zwyczajnie piękniejsza. Po tej stronie lawa z czynnego niegdyś wulkanu, który uformował wyspę schodzi tu aż do morza tworząc czarne jak smoła plaże.

Takie podróżowanie autobusem ma ten atut, że siłą rzeczy ma się kontakt z innymi podróżnymi. Na jednym z "przystanków" czekałem razem z Benjaminem. Lat około 25, mocno ciemna karnacja i nie pasujący do niej wąsik. Ben jest Francuzem bez stałego miejsca zamieszkania. Wcześniej mieszkał w Meksyku, teraz zaczepił się jako kelner w hotelu na sąsiedniej wyspie Moorea; w lipcu wraca do Francji, a jesienią zamierza pojechać na festiwal muzyki techno na Węgry. Przy okazji może skoczy do Polski...

W autobusie natomiast usiadłem obok gimnazjalisty Miguela. Nie miał pojęcia gdzie leży Polska; zdaje się, że z Europą też miałby problem. Trudno mi jednak stwierdzić jak duży bo dzieliła nas bariera językowa, co wcale go nie zniechęcało do rozpoczynania nowych wątków.

Dzisiaj zaskoczył mnie zachód słońca, jak zima drogowców. Był piękny, ale krótki. Ledwie zdążyłem go zauważyć. Tutaj, w okolicy równika słońce nurkuje pod horyzont niemal pionowo, wiec cały kolorowy ceremoniał się skraca. Na załączonym obrazku widok na Moorea, na której Benjamin serwuje rybę mahimahi.

*to jeszcze nie te zdjęcia,  ale przynajmniej jakieś już są

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz