piątek, 6 marca 2015

O miesiącu co z nieba mi spadł...


Sytuacja jest co najmniej zaskakująca. Ja, zasiedziały szczur podmiejski mam ruszyć, od tak, dookoła globu?

Okazało się – zupełnie nagle i bez wcześniejszych ostrzegających symptomów – że mam dokładnie miesiąc do rozpoczęcia nowej pracy, o którą walczyłem od pół roku. Mam trochę odłożonych pieniędzy, a przede wszystkim dostęp do tanich biletów lotniczych. Co zrobić z tak zaskakującym dobrodziejstwem? Z pewnością zasłużonym, bo dobra karma wraca – jak mawia moja koleżanka. Do mnie właśnie wróciła po latach ciężkiej harówy w korporacjach. W świecie, przy którym amazońska dżungla wygląda jak park miejski w Powsinie.

A może by tak spełnić marzenie z dzieciństwa, podsycone książką o niejakim Fileasie Foggu i jego 80-dniowej podróży dookoła świata? Ja oczywiście tyle czasu nie mam, ale od czasów Juliusza Verne’a świat trochę przyspieszył, więc powinno się udać.

Szybka decyzja – jadę. Z różnych rzeczy, które trzeba załatwić (ubezpieczenie, wiza australijska, rezerwacje biletów, waluty, kopie kart kredytowych, leki, itp.) najtrudniejsza okazała się rozmowa z żoną.
– Kochanie, we wtorek ruszam w podróż dookoła świata – powiedziałem z rozbrajającym uśmiechem. I szybko tego pożałowałem. Takiej taktyki nikomu absolutnie nie polecam. Okazało się, że moja długodystansowa żona nie zna się na żartach i nie lubi niespodzianek; w każdym razie, nie tego kalibru. Awantura. Brak rozsądku, odpowiedzialności, empatii wobec jej planów, itd. itp. Później okazało się, że popełniłem absolutnie szkolny błąd. Żona chciała po prostu uczestniczyć w podejmowaniu tej – słusznej przecież – decyzji.

– Pewnie, że jedź. Wygląda na to, że taka szansa może się nie powtórzyć. Ja sobie tu jakoś dam radę...

No więc jadę…



1 komentarz:

  1. Żona na pewno miała rację:-) Ale najważniejsze, że zaakceptowała pomysł, nieprawdaż? Powodzenia....

    OdpowiedzUsuń