poniedziałek, 30 marca 2015

Pohutu pomaga zrozumieć krykieta

Biedna Lady Knox. Kto mieczem wojuje, od miecza ginie. Innymi słowy jak Kuba Bogu tak Bóg Kubie. Miałem mocne postanowienie by wrócić do niej te 30 km i stawić się karnie tym razem o 10:15, ale życie przyniosło nowe rozwiązania. Lady Knox po prostu przegrała z konkurencją.

Kiedy wyszedłem z basenów termalnych okazało się, że w spodenkach mam miejscowe banknoty. I... nic się oczywiście nie stało bo Nowa Zelandia podobnie jak Australia swoje dolary produkuje z plastiku. Z przezroczystym okienkiem. Można więc je poddawać obróbce wodnej.

Po kąpieli poczułem glód, poza tym o 16:30 zaczął się wielki finał Mistrzostw Świata w Krykiecie pomiędzy Australią i Nową Zelandią więc chciałem zobaczyć jak to wygląda. Zatrzymałem się w Waikiki Tavern, która ma wielki telewizor, a przed nim tylko trzech gości. Zamówiłem fish and chips. Ryba koku. Bardzo smaczna.

Na ekranie zawodnik Australijski o nazwisku Johnson rozpędza się i z wielkim zamachem rzuca skórzaną piłeczką w kierunku przeciwnika wyposażonego w ochraniacze i drewnianą łopatkę, którą chroni trzy paliki. Nowozelandczyk (Kiwi) odbił piłkę. Kilku Aussie rozstawionych w okręgu próbuje ją złapać. Nie udaje im się. Kolejny rzut Johnsona... To samo. Na tablicy dziwny wynik: 32:2. I tajemniczy dopisek: "Over 6.1". Czyżby Nowa Zelandia prowadziła tak wysoko? Tylko dlaczego cały czas rzucają Aussie.

Pytam jednego młodego człowieka, który wpatruje się w ekran z ogromną uwagą:
- Czy możesz mi objaśnić o co chodzi w tej grze.
Pudło.
- Nie mam zielonego pojęcia. Jestem z Niemiec.
Teraz do akcji wkracza zawodnik Maxwell. On rzuca, a Nowozelandczcy bronią. Euforia na stadionie w Melbourne. Maxwell pierwszym rzutem trafia w jeden z trzech palików. Wyświetla się wielkie słowo "wicket". Bramka jak nic. Ale wynik zmienia się nieznacznie: NZ 36 : AU 3. Nie do pojęcia. Do końca mojej ryby cały czas rzucali Australijczycy i nie było więcej wicketów. Wynik rósł tylko po stronie Nowej Zelandii. Dwaj, najwyraźniej lokalni dżentelmeni wyszli (znudzeni?). Niemiec zamówił taką samą rybę. Jadę, nigdy nie zrozumiem tej gry.

25 km do Rotorua pokonałem spacerowym tempem. O dziwo nie padało - wręcz przeciwnie. Słońce pokazało mi to miasto z jak najlepszej strony. Rotorua (pełna nazwa Maoryska to Te Rotorua-nui-a-Kahumatamomoe, czyli "Drugie największe jezioro okolicy Kuhamatamomoe) to elegancki kurort, trochę jak nasze Zakopane, tylko większy (70 tys. mieszkańców) no i góry znacznie niższe. Lokalną atrakcją nie są oscypki i kolejka na Kasprowy tylko wody termalne, gejzery i inne tego typu diabelskie wynalazki. Rotorua jest też  miastem o największym odsetku rdzennej ludności - 35%. To nieoficjalna stolica nowozelandzkich zjawisk termalnych. W różnych punktach miasta unoszą się opary jak w XIX-wiecznej Anglii z czasów epoki maszyny parowej.

Chyba po raz pierwszy w czasie tego wyjazdu nie miałem wcześniej zarezerwowanego hotelu. Zajechałem do pierwszego w miarę wyglądającego motelu o nazwie Silver Oaks. Trochę przykurzony. W recepcji dość ładna dziewczyna wyglądająca na Maoryskę.
- Wszyscy tak myślą. Ja jestem z Fidżi - mówi Sara.
Poprosiłem o możliwość sprawdzenia pokoju.
- OK, dam Ci najlepszy - uśmiechnęła się.

Otworzyłem drzwi do pokoju 830 na trzecim piętrze i stanąłem jak wryty. Wyobraźcie sobie, że jakieś 20 metrów od okna bulgotało geotermalne błocko, a 60 metrów dalej wzbijał się w niebo gejzer - wyższy od Lady Knox o 10 metrów i czynny cały czas - czasem tylko chwilę odpoczął ale na własnych warunkach i z godnością - bez mydła. Wtedy zrozumiałem, że Lady Knox przegrała rywalizację o me względy i jutrzejsza poranna wycieczka została niniejszym odwołana.

Pokój dość zmęczony wiekiem, jak cały hotel, ale za to czysty. Poza tym nie ma o czym mówić - nie sądzę żebym jeszcze kiedyś miał pokój z widokiem na gejzer. A zapach? No cóż - tak pachnie całe Rotorua. Dam radę.

Mój osobisty gejzer nazywa się Pohutu (czyli w wolnym tlumaczeniu z Māori - Wielki Plusk) i jest częścią parku geotermalnego Te Puia, którego płot biegnie pionowo pod moim balkonem. Po terenie przemieszcza się właśnie jakaś rozkrzyczana wycieczka Japończyków z przewodnikiem. Pomachałem im z okna. OK ja też zrobię trochę zdjęć.

Jako, że słońce jeszcze było nad horyzontem, pojechałem do centrum, które skupia się wokół Fenton Street. Zatrzymałem się przy pięknym budynku miejscowego muzeum otoczonego równie pięknym parkiem "Government Gardens". Przy okazji realizuję prośbę niektórych z Was i publikuję poniżej zrobione tam selfie.

Tuż obok mieści się bardzo skomercjalizowane "Polynesian Spa" o urodzie łaźni miejskiej, nieporównywalnej z Waikiki, które wcześniej odwiedziłem. Podjechałem jeszcze nad jezioro Rotorua. Piękne. Kilkadziesiąt metrów od brzegu parkuje awionetka wyposażona w pływaki zamiast kół. Na brzegu grupa hinduskich dziewczyn robi sobie zdjęcia stając w miejscu "i" w słowie "imagine" stworzonym z powiększonych kostek scrabble. Przyjechały to na studia językowe. Cztery z Radżastanu, jedna z Pendżabu. Wygłupiają się. Robimy sobie wspólne "selfie".

Wielki okrzyk emocji (zdaje się, że to nie była radość) dobiegł z pobliskiego baru. Czyżby jeszcze grali ten mecz? Ostatnia szansa by zgłębić o co w tym krykiecie chodzi. Władowałem się w środek najbardziej zapamiętałych kibiców - sądząc po identycznych koszulkach - aktywnych graczy miejscowego klubu. Jako, że mecz trwał już czwartą godzinę, a oni cały czas żłopali piwo, byli już mocno wstawieni. Usiadłem obok Daniela, 35-letniego specjalisty od układania podłóg, który... był kiedyś z kolegami w Polsce, w Warszawie i Krakowie ("Boże, jakie wy macie tam dziewczyny!").

Na ekranie piłkę ciągle rzucają Australijczycy, a wynik jakiś kosmiczny: 168 do 8 dla Nowej Zelandii. Nastroje oglądających jednak minorowe. Ki diabeł? Przy kolejnym rzucie Aussie, zawodnik Black Caps (oficjalny pseudonim Nowozelandczyków) odbił piłkę tak nieszczęśliwie, że jeden z rozstawionych wokoło zawodników w żółtych kostiumach złapał piłkę w locie, po czym wykonał dziki taniec radości. Stadion w Melbourne oszalał, a moi kompani z kolei wykrzykiwali słowa, których starałem się nie rozumieć. "Wicket" - a więc to nie tylko trafienie w paliki daje to coś...

Jest źle - mówi Daniel. - Jesteśmy pod presją. Zaraz może być po zawodach. I rzeczywiście, chwilę później Australia zdobyła 10 punkt (wicket), ale po stronie Nowej Zelandii licznik zatrzymał się na 183... Załamani kibice zaczęli dyskutować, a ja pospieszyłem z wyrazami współczucia. Daniel na to: - Wiesz co, tak naprawdę to jeszcze mamy szanse, ale niestety niewielkie. Na razie to tylko skończyła się pierwsza połowa.

No dobra - oto co zrozumiałem z tej gry. Grają drużyny 11-osobowe. Jedna drużyna rzuca skórzaną piłeczką, druga broni 3 pionowych palików. Każdy rzucający ma 6 rzutów składających się na jednego "overa". Po szóstym rzucie następuje zmiana gracza rzucającego.  Drużyna rzucająca rozstawia pozostałych graczy w wielkim kole. Ich zadaniem jest nie dopuścić do tego, by uderzający rzuconą piłkę gracz odbił ją poza boisko, a przynajmniej od bandy.
Przez całą pierwszą połowę drużyna odbijająca, czyli w tym przyladku Kiwi, buduje przewagę punktową. Każde odbicie poza boisko to 10 punktów, jeśli piłka dotknie bandy - 6 punktów. Po jednym punkcie za jakiekolwiek trafienie w piłeczkę. Drużyna rzucająca natomiast zdobywa wickety - trafiając piłką w paliki albo łapiąc w locie odbitą piłkę. Zdobycie wicketa (powiedzmy, że "bramki") eliminuje z gry odbijającego, który popełnił błąd. Gra się więc do 10 wicketów. Drużyna odbijająca stara się wypracować jak największą zdobycz punktową. Nowa Zelandia zanim Aussie zdobyli 10 wicketów zebrała 183 punkty w czasie 45 "overów" (każdy over to 6 rzutów).
Proste?
Potem role się odwracają. Przez całą drugą połowę rzucała Nowa Zelandia, a Australia gromadziła punkty.

Ja drugiej połowy nie oglądałem. Wróciłem do swojego pokoju hotelowego i pisałem spoglądając na podświetlony gejzer Pohutu i na wiszący niemal pionowo nad nim Krzyż Południa, układ czterech położonych blisko siebie gwiazd, rozpiętych niejako na planie latawca. Krzyż południa można oglądać tylko na półkuli południowej. Pod nim, nad horyzontem stoi z łukiem gotowym do strzału mój ulubiony Orion, który "wędruje" po nieboskłonie i bywa widoczny na obydwu półkulach. W połączeniu z gejzerem i bulgocącym błockiem absolutna MAGIA!

Finał krykieta zakończył się o 23:08 czyli po niecałych 7 godzinach. Miejscowi twierdzą, że przedwcześnie; że Black Caps nie postawili się odwiecznemu rywalowi w sposób wystarczający. W drugiej połowie Aussie potrzebowali tylko 33.1 overów, żeby zgromadzić więcej punktów (zgromadzili 186), a w tym czasie Nowa Zelandia zdobyła tylko trzy wickety. A więc klęska. Ale to był dopiero pierwszy finał Kiwi, a Aussi zdobyli właśnie 4 tytuł mistrzów świata. Następnym razem pójdzie lepiej...

Niech już nikt nigdy nie mówi, że piłka nożna jest nudną grą.


4 komentarze:

  1. Śmiechłam :D
    Selfie nie pozostawia złudzeń, najmniejszych.
    To Ty. Odkąd pamiętam chodzisz na szczudłach przecież :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja po prostu mam bardzo długie nogi. Zwłaszcza w spodenkach ;-)

      Usuń
  2. Coś wspaniałego, te gejzery. Świetnie piszesz, bardzo miło się Ciebie czyta. A wyprawy zazdroszczę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie ma co zazdrościć, tylko dobrze wybrać moment i do przodu. Ja też sobie przez wiele lat odmawiałem. Nie warto czekać zbyt długo... ;-)

      Usuń