niedziela, 29 marca 2015

Świat jest piękny

- Lady Knox is done for today - powiedział  wyposażony w służbowy uśmiech potężny Maorys.
- What?
- No tak. Wybuchł godzinę temu. Ale możesz przyjechać jutro na 10:15.
Dżizas, przecież w przewodniku podsuniętym mi dwa dni temu przez Karen było wyraźnie napisane: codziennie o 11:15.

Tak to jest z tymi kobietami. Gonisz za taką, robisz co w Twojej mocy i często się okazuje,  że już po zawodach. Chociaż lepsze to niż gdyby się miało okazać, że to pomyłka.

Kowalski, opcje? Przecież ten gejzer, nawet jeśli wyrzuca wodę na 20 m nie jest tu jedną atrakcją. Jest ich całe mnóstwo. Spojrzenie w niebo. Bez zmian, leje od wczoraj, od 16:00. Zaciągnięte. Bez szans na zmianę. Ale przecież nie będę siedział w tym centrum i gapił się na sklep tylko dlatego, że pada. Moze tak padać do jutra. Mimo niewątpliwych zadatków, z cukru nie jestem. Poza tym mam kurtkę przeciwdeszczową - tak wiozę ją z Polski w swoim mikrobagażu. To taki spryciarz,  że mieści się w swojej własnej kieszeni. Teraz jak znalazł. No i ten super nieprzemakalny plecak!

Zakupiłem bilet i ruszyłem raźno na szlak. Wai-o-tapu w języku Māori, czyli maoryskim (prawda, że słowo zbliżone to tahitańskiego Maohi? ) znaczy "Święte Wody". I rzeczywiście wody o różnych barwach i temperaturze tutaj nie brakuje.  

Zacząłem jednak od błota. "Mud Pool", to wielkie pole wypełnione bulgocącą szarą masą, nad którą unoszą się opary śmierdzące zgniłymi jajami. Siarkowodór. Nie wiedzieć czemu przypomniała mi się idiotyczna reklama tynków Atlas.

W głównej części parku było już bardziej interesująco. Zapach ten sam, ale przed oczami co chwila coś innego: a to "dziura diabła" żółto-zielona od osadów siarki, a to jakiś mały gejzerek, który daje radę bez mydła, obok bulgocący gorący strumyk spadający kaskadą, a to znowu błotne dziury i kratery. Co krok ostrzeżenia: uwaga temperatura 100°C.

Deszcz zacina zdrowo, a ja w jakiejś dziwnej euforii. Może to świństwo, którego się nawdychałem tak działa. Nie jestem sam w tym deszczu - spotkałem z setkę osób. Wszyscy mokną uśmiechnięci. Dużo Niemców - czyżby aktualny brak wojen rekompensowali sobie wizytą w piekle? (Wiem - to nieładne stwierdzenie, ale nie mogłem się powstrzymać - obiecuję poprawę).

Mój poziom entuzjazmu wzrósł jeszcze bardziej kiedy doszedłem do wielkiego basenu zwanego "paletą artysty". Rzeczywiście, nawet w tym deszczu kolory są piękne, od głębokiego błękitu, przez szaragd, zieleń, żółty, aż do czerwieni w przylegającym "basenie szampana" z gotującą się wodą i bąbelkami dwutlenku węgla. Z tablicy informacyjnej wynika, że ta dziura o średnicy ledwie 20 metrów ma aż 70 metrów głębokości. Na dnie tego krateru  woda ma 230°C, na powierzchni tylko 90°C.

Przez środek "palety artysty" prowadzi drewniany pomost. Super sprawa. Nawet ten zapach daje się wytrzymać. Podążając dalej za strumykiem dochodzi się do dwukolorowego jeziora - wpadająca woda jest zielona, reszta niebieska. Ale kolorystyką bije wszystko krater z wodą w kolorze szmaragdu zaprawionego żółtym barwnikiem o uroczej nazwie "kąpiel diabła".

Po godzinie spaceru w oparach absurdu, wróciłem do centrum turystycznego kompletnie przemoczony ale szczęśliwy. Zmieniłem spodenki i sandały (góra była sucha dzięki przemyślnej kurtce z kapturem). Przy okazji okazało się, że mój plecak jednak ma granice nieprzemakalności i wszystko w środku jest wilgotne łącznie z iPadem i telefonem. Teraz porządna gorąca kawa i ciastko.

Kiedy skończyłem pić cappuccino posypane pysznym cynamonem, w budynku zrobiło się jasno, normalnie jak w dzień! Gęste chmury w cudowny sposób rozpierzchły się i swoją wachtę zaczęło słońce. Cudownie.

Kiedy wróciłem do samochodu okazało się, że temperatura skoczyła z 16 do 20°C. Już miałem odjechać, ale... zaraz. Przecież te kolory! Wróciłem na szlak - dzięki temu poniżej możecie obejrzeć lepsze zdjęcia.

O ile Hobbiton to produkt kultury masowej, który nie każdego porwie czy zainteresuje, to Wai-o-tapu jest miejscem absolutnie wyjątkowym. Ośrodek powadzony przez Maorysów jest absolutnie wart swojej ceny, zresztą ponad dwukrotnie niższej niż w przypadku wspomnianej baśniowej krainy stworzonej na potrzeby ekranizacji książek Tolkiena.

Ruszyłem w kierunku pobliskiego Rotorua, które jest centrum terenów geotermalnych na Wyspie Północnej. Po kilku kilometrach natknąłem się na znak "Waikiki Valley Thermal Pools". Tylko 6 km w bok...

To było rewelacyjne trafienie. Kompaktowy, bardzo przytulny ośrodek z 6 basenami zasilanymi bezpośrednio ze źródła Manaroa, największego źródła wrzącej wody w Nowej Zelandii. Zanim woda wpłynie do basenów tworzy piękny strumień w głębokim parowie spowitym unoszącą się parą wodną i niesamowitą roślinnością na brzegach. I - co ważne - bez zapachu. Wzdłuż strumienia prowadzi piękna ścieżka turystyczna.

Przez półtorej godziny moczyłem się w basenie o temperaturze 38,5°C beztrosko gawędząc ze starszą parą mieszkającą niedaleko (z pochodzenia są w drugim pokoleniu Holendrami) i angielskim małżeństwem z trójką albinotycznych dziewczynek z Manchesteru. Wspaniali ludzie. Rozmawialiśmy o życiu jakbyśmy się znali wiele lat.

Świat jest piękny. I niezwykły.

2 komentarze:

  1. Super fajnie wszystko. Tylko na koniec nie było wskazówki gdzie teraz....? zwykle była.
    My tu przed globusem siedzimy i śledzimy :)
    k

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Owszem była ;-), kiedy w Sydney spróbowałem pewnej kuchni...

      Usuń