piątek, 20 marca 2015

Uber alles

Pobratymczość słowiańska kończy się tam, gdzie zaczynają się pieniądze. Vladimir zaikasował zgodnie z taksometrem 20 plus 4 dol. podatku w gotówce i zadowolony odjechał.

Następnego dnia postanowiłem po raz pierwszy wypróbować aplikację Uber. Elegancki kierowca w czyściutkiej Toyocie Prius przyjechał po 6 minutach od kliknięcia na smartfonie, a ja mogłem śledzić jego zbliżające się auto na planie miasta wbudowanym w aplikację. Za ten sam odcinek na lotnisko zapłaciłem 9,30. Bezgotówkowo. Pieniądze zostały pobrane automatycznie ze zdefiniowanej na moim profilu karty kredytowej.

Stephen dorabia w ten sposób do swojej głównej pensji i jeździ tylko wtedy kiedy może i chce. Po prostu włącza się do systemu i jest "aktywny". Dostaje za to 80% opłaty za przejazd. - To nie są wielkie pieniądze, ale sensowny dodatek do pensji - mówi. Kierowcy są oceniani w systemie przez pasażerów. Stephen ma ranking 4.8 w skali od 0 do 5. Ale kierowcy też rankingują pasażerów. W ten sposób usługa jest bezpieczna dla obydwu stron, bo firma banuje najgorszych kierowców i pasażerów.

Z tego co wiem, usługa ta weszła do Warszawy w lipcu zeszłego roku, ale jak u nas działa - jeszcze nie sprawdzałem.

Uber powstał w San Francisco raptem 4 lata temu, a już jest wyceniany na 40 miliardów dolarów. Jest obecny w ponad 300 aglomeracjach na całym świecie. Pojawiają się głosy, że niedługo będzie wart więcej niż Facebook.

Świat Vladimira będzie musiał odejść w przeszłość.

Przede mną pięć i pół godziny lotu DL2218. Tym razem to Boeing 757-300 linii Delta Airlines. Węższy od triple seven, ale niemal równie długi. Po trzy osoby w rzędzie, pośrodku korytarz; 224 miejsca. Strategicznie zająłem siedzenie przy oknie po prawej stronie. Tym razem w przestrzeń widoku nawet skrzydło się nie wcina. Tam gdzie lecę przy lądowaniu powinien być piękny widok.

Obok mnie usiadła para rdzennych mieszkańców - sądząc po karnacji i rysach twarzy. Na oko on ma jakieś 30  lat a ona może 10 lat więcej.  Są... gigantyczni. Ledwie się mieszczą w fotelach. Muszą ważyć najmarniej po jakieś 150 km. Przyciśnięty do okna rozważałem jak to możliwe. Na Tahiti widziałem otyłych ludzi, ale przecież nie aż tak.

I wtedy rozpoczął się serwis pokładowy. Daleko mu do tego, który miałem wczoraj w Air France. Przede wszystkim ten jest płatny, po drugie nie ma w nim nic jadalnego. Tylko produkty wysoko przetworzone. Ci, którzy narzekają na serwis w LOT powinni spróbować tej amerykańskiej papki. Ale - jak pokazuje załączony obrazek - marketing Delty ma przynajmniej poczucie humoru.

Ja wziąłem wrapa z grillowanym kurczakiem, który wyglądał najbardziej sensownie. W środku było przynajmniej trochę sałaty. A moi sąsiedzi...

Wzięli największe i najmniej zdrowe dania; jakieś burgery z mięchem i z serem, do tego chipsy ziemniaczane i wiadro coli. Samo to nie było tak przerażające, jak ich sposób konsumpcji. Przepraszam z słowo, ale oni nie jedli, oni żarli. Pochłaniali ten tłuszcz jakby za chwilę na całym świecie miała wybuchnąć klęska głodu.

To przedziwne uczucie, ale - patrząc na to i nie mając ani jak, ani dokąd uciec - ja po prostu cierpiałem. Sprawiało mi to wręcz fizyczny ból. Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale po raz pierwszy w czasie tego wyjazdu ogarnął mnie jakiś wielki smutek. I współczucie jednocześnie...

Chciałem z nimi porozmawiać, zapytać skąd są, co robią, ale po konsumpcji on cały lot spał, a ona ze słuchawkami na uszach oglądała komedie.

Udało sie dopiero przy lądowaniu. Dowiedziałem się, że są rodzeństwem. Młodszy brat sfinansował starszej siostrze tygodniowy urlop w kraju przodków. Teraz mieszkają w Los Angeles, dokąd przenieśli się ich rodzice. Ona wzięła urlop - pracuje jako pracownik biurowy w firmie budowlanej. Co będą tu robić? Nic specjalnego. Chcą odpocząć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz