czwartek, 19 marca 2015

Piątka, żółwik, buzi, buzi.

40-minutowa podróż na górnym pokładzie promu z Mo'orea do Tahiti to czysta przyjemność. Przepiękne widoki i ożywcza bryza, która łagodzi palące słońce. Na Tahiti nie da się zmarznąć - temperatura przez cały rok waha się zazwyczaj od 25°C w nocy do 32°C w dzień. Rzadko wychodzi poza te ramy - kiedy dwa dni temu odprysk huraganu Pam spowodował rzęsiste ulewy, słupek rtęci spadł raptem do 23 stopni. Najniższa zanotowana temperatura w Pape'ete to 16°C. Fenomen ten przez tydzień nie schodził z pierwszych stron miejscowych gazet.

Wysiadając z promu czułem się już jak u siebie. Po raz kolejny pobłogosławiłem mądrość własną wspieraną wydatnie mądrością mojej żony, dzięki której nabyłem drogą kupna plecak na kółkach, który przy tym upale, na ulicach Pape'ete sprawdzał się znakomicie. Poza tym przenikliwość moja wrodzona kazała mi ograniczyć bagaż do minimum, dzięki czemu lotniskowe wagi pokazują skromne 12 kg, z czego 4,5 kg to waga samego plecaka.

W tym miejscu chciałbym jeszcze polecić szanownym podróżnym patent polegający na pakowaniu plecaka do jutowego worka zamykanego na kłódkę, przed nadaniem do samolotu. Plecak się nie niszczy, a worek nie zajmuje dużo miejsca... (zdjęcie 1)

Kiedy tak idąc główną ulicą Pape'ete imienia - a jakże: Pomare - zachwycałem się przymiotami własnego umysłu, do uszu mych dobiegł dobrze znany dźwięk meczu piłkarskiego Ligi Mistrzów ze znanym motywem muzycznym - w wolnym tłumaczeniu: "kaszankaaa". No tak, przecież dzisiaj wtorek. Przysiadłem naprzeciwko ekranu podobnie jak w minioną środę, tyle, że teraz zamówiłem nie colę a miejscowe piwo Hinano, do którego jakoś nabrałem ostatnio przekonania.

Trochę się spóźniłem - właśnie zaczynały się rzuty karne, bo mecz i dogrywka nie przyniosły rozstrzygnięcia. Zawodnik Bayeru Leverkusen pierwszego karnego posłał nad poprzeczką. I wtedy za mną rozległ się dziki okrzyk, tak jakby odrobinę znajomy. Obejrzałem się i - nie uwierzycie - za mną z pudła niemieckiego gracza cieszył się ten sam czarny jak heban młody człowiek z Marsylii z tą samą trochę mniej czarną dziewczyną, których spotkałem na innym meczu w innym barze w minioną środę.

Przybiliśmy piątkę, żółwika i co tam jeszcze, a z koleżanką oba policzki. Mimo bariery językowej (oni posiadali tylko francuski, który nie był aktualnie moją własnością) ustaliliśmy, że w tej rozgrywce kibicujemy Atletico Madryt.

Nasz zawodnik strzelił pewnie... potem obie drużyny się myliły i przed ostatnią serią był remis. El Niño (czyli Torres) trafił dla Atletico. I wtedy gwiazdor Bayeru, były król strzelców Bundesligi, Stefan Kießling, posłał piłkę trzy metry nad bramką. - Ja bym lepiej strzeliła - krzyknęła po francusku moja nowa koleżanka (zrozumiałem!). Okrzyki radości, piątka, żółwik, buzi, buzi.

Zaproponowali mi wspólne oglądanie jutrzejszego meczu Barcelona - Manchester City, gdzie wspólnie moglibyśmy kibicować Barcelonie, ale w porze meczu to ja będę przelatywał gdzieś nad Markizami w drodze powrotnej do Los Angeles.

Wygrana w tak ważnym meczu ustawiła mi humor na resztę dnia na poziomie 9 w skali do 10. W takim właśnie nastroju udałem się do pobliskiego bankomatu, gdzie pozyskałem kolejny banknot 10000-frankowy (te banknoty mają tu jedną wspólną cechę - strasznie szybko się kończą). Ustaliłem sam ze sobą, że to mój limit na zakupy pamiątkarskie (zresztą skromny bagaż też nie pozwala na wiele). Ruszyłem do Le Marche (zdjęcia 2 i 3) i przez dwie godziny obejrzałem dokładnie wszystkie stoiska i sklepiki.

Niestety nie znalazłem ani jednej figurki kotka dla mojej córki, która zbiera kotowate z różnych krajów. Zamiennie kupiłem jej... niespodzianka! 

Na jednej z półek z wyrobami z drewna zobaczyłem figurkę boga Tiki i natychmiast wiedziałem, że on jest mój. On był mój zanim jeszcze miejscowy artysta wziął do ręki kawałek drewna balsa. Zdjęcia mojego Tiki tutaj nie załączę bo został szczelnie zapakowany w miejscową gazetę. Na specjalne życzenie mogę później to ubranko podróżne rozwinąć.

I jeszcze kupiłem przepiękny obrus na stół tarasowy w lokalne motywy i - żono wybacz - płytę CD z miejscowymi przebojami. Tytuł jednego z utworów: Faka luhi luhi.
Niestety, nie zmieściłem się w budżecie, ale bardzo dobrze sobie to wytłumaczyłem. Aita pe'a pe'a.

Ale za to mam dla Ciebie ładny drobiazg...

2 komentarze:

  1. Ani mi się waż! Wiesz, jak ja reaguję na płyty z lokalnymi przebojami! Zmiłuj się, wyrzuć ją gdzieś nad Atlantykiem....

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie da rady... W czasie tej podróży nad Atlantykiem juz leciał nie będę. ;-)

      Usuń