wtorek, 24 marca 2015

Ettalong

Ja jednak przyciągam deszcz. Nie nazwę tego pechem, ale jeśli ma się tylko trzy dni na taki kraj jak Australia i jeśli z tego przez 2,5 dnia ma padać, to rzeczywiście coś jest nie halo. Takie są przynajmniej prognozy. Dzisiaj zaczęło padać o 14:00 i lało do wieczora. Ale zanim zrobiło się mokro...

Poranek był piękny, słoneczny, a ja wiedziałem jak się do niego zabrać. Zrobiłem bardzo rozsądną rzecz - kupiłem City Sightseeing tour w odkrytym autobusie z komentarzem przewodnika. Za pół ceny. Jako mieszkaniec hostelu dostałem bowiem stawkę studencką. Mała rzecz, a jak cieszy! Mentalnie przecież jeszcze jestem studentem, tylko mało kto chce mnie tak traktować.

Objazd trwał 2,5 godziny i w zasadzie na Sydney to absolutnie wystarczy. To miasto pięknie położone i rozłożyste, ale większość atrakcji jest blisko centrum. Głęboka zatoka, która wcina się w tym miejscu w ląd, powoduje, że Sydney jest zaprzyjaźnione z wodą. Trochę jak Sztokholm. Tylko klimat inny. Dzisiaj był tu prawie polski lipiec - 26°C. Prawie robi różnicę - wilgotność powietrza była iście tropikalna - 96%. Australijczycy mówią na taką pogodę, że jest "sticky".

Zaczęliśmy od Harbour Bridge, który cztery lata temu skończył 100 lat. Piękny, kratowany most zawieszony 78 metrów nad lustrem zatoki, którym dziennie przejeżdża 100 tys. samochodów. Spacer po tym moście to fajne przeżycie i piękne widoki na centrum z wieżowcami z betonu i szkła; no i na słynną Operę, zbudowaną na cyplu zaledwie kilkaset metrów od mostu.

Aż strach pomyśleć co by było, gdyby nie ten znakomity projekt zrealizowany w XXXL roku przez....... Miasto o nieco ponad 200-letniej historii, powstałe jako kolonia karna dla najgorszych przestępców z Anglii, nie dorobiło wielu atrakcji, które zapierałyby dech w piersiach. Owszem, jest trochę dwustuletnich budynków w zadbanym The Rocks, w którym mieści się mój Harbour Bridge YHA. Piękny jest Ogród Botaniczny w pobliżu Opery i historyczne budynki z czerwonej cegły na jego wschodniej flance.

Mnie bardzo sie spodobał gigantyczny szaro-niebieski budynek na nabrzeżu w porcie Sydney, jedna największych struktur drewnianych na świecie, który po pieczołowitym odrestaurowaniu i unowocześnieniu zamieniono w ekskluzywne lofty. Swoje lokum - jedno z wielu - ma tam Nicole Kidman, jedna z najbardziej znanych Australijek.

W centrum przy głównej ulicy handlowej George Street, odpowiednika warszawskiego Nowego Światu, mieści się stary Queen Victoria Building, zamieniony teraz w ekskluzywny dom handlowy w kształcie przypominającym krakowskie Sukiennice, tylko 5 razy większy. Taki trochę moskiewski GUM.

I to by było na tyle. Ale Sydney jest po prostu piękne. Australijczycy dbają o każdy detal. Jest czysto, elegancko i przyjaźnie. Dobre miejsce dla ludzi. Pod tym względem Sydney o wiele bardziej przypomina miasta europejskie niż przerośnięte i zbałaganione metropolie amerykańskie.

I jest to miasto niezwykle wielokulturowe. Samochód wydawał mi Niemiec do spółki z Indonezyjczykiem. W hostelu recepcję ogarniała przepiękna Charlene, z pochodzenia Hinduska, lunch zjadłem w restauracji malezyjskiej (rewelacja - włączam Malezję do mojej trasy). A na ulicach mikstura azjatycko-europejska.

I jeszcze jedno - oni mają tu jakąś obsesję aktywności fizycznej. Widziałem dzisiaj - nie przesadzam - jakiś tysiąc osób uprawiających jogging. Pełno ich było na moście, w parkach, a w zasadzie wszędzie. I nowe dla mnie zjawisko - "boks uliczny". Do poprzedniego postu dorzuciłem zdjęcie pokazujące dwie dziewczyny, które o poranku "sparowały" - jedna okładała drugą po specjalnych ochraniaczach na ręce. Widziałem jeszcze trzy takie dwójki płci obojga spocone od uderzeń. A boisko do koszykówki i do piłki nożnej obok hostelu było cały czas zajęte. Może dlatego jest to bardzo zdrowe społeczeństwo.

Jako się rzekło - padać zaczęło o 14:00, na koniec wycieczki po mieście. Ale ten deszcz mnie dziwnie cieszył. Coś się chyba ze mną porobiło w czasie tej podróży. Szedłem sobie w tym deszczu w dół George Street i dusza mi się uśmiechała do siebie samego. Ciekawe czy ten stan ducha da się przenieść na przyszłe życie korporacyjne.

Wróciłem do hostelu po bagaż. I wtedy przestało padać. I zaczęło lać. Postanowiłem przeczekać, ale siedząca w lobby Emily z Liverpoolu wyprowadziła mnie z błędu. - Tu jak leje to leje. Możesz tak czekać do nocy.

Ruszyłem w deszczu i kompletnie przemoczony wsiadłem po stronie pasażera do mojego wynajętego Hyundaia i20. Producent plecaka na szczęście nie kłamał - jest on absolutnie nieprzemakalny.

Przez ponad godzinę jazdy do Ettalong myłem samochód. To było urwanie chmury. Potoki wody takie, że wycieraczki nie nadążały. Czyżby Pam ciagle szlała? Koncentrowałem się na tym, by mieścić się na lewym pasie i nie zgłupieć na rondach. Ale zdumiewająco szybko się przedstawiłem. Trzeba tylko pamiętać, żeby nie wpaść w automatyzm. Wtedy można popełnić błąd.

Ettalong Beach. Tu jest tak pięknie. Szkoda, że na razie wszystko przesłania ściana wody. W ramach protestu zrobiłem pranie. Pierwsze i jedyne w czasie tego wyjazdu. W apartamencie hotelu Ettalong Beach jest i pralka i suszarka. Żal nie skorzystać.

Nie ma natomiast WiFi (skandal!). Dlatego ten wpis dotrze do was nieco odleżany. Ja odleżany będę mniej, bo zjadłem świetną własnoręczną kolację. Z tego co przygotowałem, najbardziej smakowało mi czerwone wino Jacob's Creek Shiraz Barossa, Reserve, Vintage 2013. Australia w najlepszym wydaniu. Nieźle jak na kolonię karną.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz